Najgorzej.
Rzuciłam się wobec tego na te swoje wycharczane wakacje jak pies na kobiety a tam: zadziwienie.
Dwa tygodnie w osłupieniu tu i kolejne dwa stuporu tam, sprawiły, że już nigdy nie będę sobą.
I stąd mam depresję.
Stąd i nie stąd. Nie wiem, może to z upału, ale mój stan permanentnego nieogarniania kuwety zamienił się w stan podwyższony.
Stan alarmowy, rzekłabym.
Rzekłabym, ale nie rzeknę, gdyż zwierzyć się nie mam komu.
Nie daj boże mężu. Mąż, gdy słyszy o depresji to już jest tak wkurwiony, że dla własnego dobra lepiej się z tego pomysłu wycofać, udawać, że się jej nie ma, nie miało i mieć nie będzie.
Mąż nienawidzi bowiem depresji żony. Uważa, że jest to stan wymierzony w jego dobra osobiste. Że żona posiada depresję celem zarzucenia mu sprawstwa i popsucia dnia, miesiąca, a nawet roku.
Zatem jest prawie jak zwykle.
Jak zwykle prawie kupujemy samochód.
Jedziemy na prawie wakacje.
Prawie nad morze.
Prawie. Najgorzej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz