Z okazji zbliżającego się wielkimi krokami Dnia Dziecka życzę wszystkim milusińskim, aby ich kochający, rozumni rodzice zapinali ich w fotelikach samochodowych.
piątek, 28 maja 2010
izi rajders
wtorek, 25 maja 2010
poniedziałek, 24 maja 2010
zabili go i uciekł
Trzeba pilnować.
czwartek, 20 maja 2010
pięćdziesiątpięć Ah L+
Pada.
Akumulator waży dwieście sześćdziesiąt cztery złote i siedemdziesiąt groszy plus 30 kaucji za stary.
Zatem już wiem.
I jest efekt domina. Jeśli więc państwo mogą nie zaglądać pod maskę, niech nie zaglądają. Zaklinam.
Jakaś lampucera mi zdmuchnęła sandałki z allegro. Acz i tak mam marne szanse donabyć, gdyż patrz wyżej i wszystkie odmy są zmurszałe. Zatem sobie kupię po odmie, pasek klinowy w pas i pójdę się lansować. Nie wiem gdzie, może na giełdę samochodową?
Jestem zdegustowana. Motoryzacja mnie degustuje.
Wolałabym sobie zaprzątać główkę paznokietkami i żeby rycerz na białym koniu tego ten.
Nadal mi się nie chce.
Pada.
wtorek, 18 maja 2010
ile waży akumulator?
Bo sie mi nie chce.
Długopis mi rozmiękł od deszczu. Samochód mnie zdradził, zdrajca. Już mi się nie chce dzwonić po ludziach, żeby mnie wzięli na linkę.
Ty kurwo brzydka – rzekłam do niego, po czym odjechałam autobusem. W autobusie jest również bardzo, bardzo fajnie. Dużo fajniej niż na przystanku, stąd różnica.
No nic, naprawdę nic się nie dzieje. Deszcz pada. Spotkałam byłego narzeczonego. Na stacji benzynowej. Ale masz wóz! – Sprawiłam mu komplement. To nie mój! – żachnął się okrutnie. Nie rozumiem dlaczego. Ja mam taki sam. W tym tkwił właśnie świetny dowcip.
Pada.
środa, 12 maja 2010
myśl złota
„Jedyną zaletą małżeństwa jest to, że można być tak wulgarnym, obraźliwym i niechlujnym, jak się tylko chce”.
Elizabeth Hardwick
poniedziałek, 10 maja 2010
włos długi rozum krótki
Zdradzę tu wielką tajemnicę w niejakiej konfidencji: jestem blondynką.
Obecnie taką bardziej od połowy długości włosa, ale zawsze coś.
Zatem kultywuję bląd pukle i stąd płynie gołym okiem, że jestem głupia jak but. I to dobrze. Że widać.
Nie widać tylko, że jestem przy tym wredna. A jestem. Makabra.
Bo weźmy mój wóz. Nie pali. Jak zmarznie to zaraz nie pali i już. Rzuca.
Takoż dzisiaj. Zmarzł. Rzucił. Nie zapalił. Myślę: AXA.
Dzwonię. Operator oddzwoni do pani za dziesięć minut – niezwykle miła, choć nagrywana, rozmowa wartko się toczy.
Czekam. Marznę. Nie palę.
Nie dzwoni.
Po pół godzinie dzwonię ja. Nagrywany pan twierdzi, że pomoc drogowa jest w drodze. Pleonazm. Myślę. Czekam.
Jest. Żółta platforma wiertnicza zajeżdża z piekielnym warkotem generując czarne tumany ropnego smrodu.
Z pojazdu wyłania się pan w żółtym kubraczku i A co to nam się tutaj stało? – zapytuje w sposób, który mój wewnętrzny feministyczny kamerton wprawia w natychmiastowe drgania.
- Akumulator padł – odpowiadam zgodnie z bon tonem.
- Ho, ho! Akumulator nam padł? – pyta lekko rozbawiony i widać, że nie dowierza, że snuje uzasadnione przypuszczenie, że wetknęłam kluczyk do zapalniczki i się teraz dziwię, że nie jadę.
Sprawdza. Wygląda wszak, że rzeczywiście akumulator. Trudno, zgadłam.
Przechodzi do, tych tam, bardzo męskich czynności. Rozpoczyna proces naprawczy. Usiłuje otworzyć maskę. Szarpie. Gmera. Tarmosi. Nic.
- Bardziej w lewo – podpowiadam. Gmera. Gmera. Nic.
HA! Tu go mam! Natychmiast przywdziewam mentalnie jego żółty kubraczek i rzeczę: PRZEPRASZAM PANA, ALE WIDZĘ, ŻE MUSZĘ PANU UDZIELIĆ POMOCY ASISTANS. Przeganiam go lisim wzrokiem, wsuwam alabastrową dłoń zdobną w karminowe pazury w szczelinę pod klapą, wprawnym ruchem namierzam ów wichajster i oto tryumfalnie podnoszę maskę. Przez chwilę z nią trwam niczym statuja.
TADAM!
Pan odchodzi i bez słowa zanurza się w gąszcz swoich kabelków. Przygaszony. Trawi.
Po chwili trudnego milczenia wyrzuca z siebie: Niech się pani nie dziwi, my tyle samochodów otwieramy, że naprawdę nie możemy ich wszystkich znać…
Udobruchana nieco widokiem jego tragedii osobistej mówię na zgodę:
- Ach, proszę pana! No, niech się pan nie gniewa! JA TYLKO ŻARTOWAAAŁAAAM.
AKURAT!
niedziela, 9 maja 2010
sun day
Dwa perseny forte robią tak, że można nawet nie zabić w niedzielę.
Mąż mój ma pretensję, że zabijam zawsze dnia siódmego. Cóż, tylko wtedy mam tyle wolnego czasu, żeby mordować. W dni powszednie ciągle gnam z wywalonym jęzorem i nawet by sięgnąć po siekierę nie starcza mi czasu.
Małżonek twierdzi, że mam to po mamusi, która też zawsze dostawała pierdolca podczas duszenia świątecznych mięs. Napadała na bogu ducha winnego tatusia i wyrzucała mu, iż najpiękniejszy kęs jej życia ujadł.
Tak, jakby nie ujadł.
Ależ, ależ. Może mam, może nie mam.
Może mam to od samości, może od zapierdalania ze szmatą w poczuciu bezsensu, może stąd, iż mam o sobie niesłusznie wysokie mniemanie i mi się wydaje, że mogłabym bóg-wie-co, gdyby nie udupiające czynności polegające na permanentnym zbieractwie: zbieraniu flaszek po kokoakoli, łachów, papierzysk, ogryzków, kłaków z podłogi, mchu z wanny i kolekcjonowaniu tego, czym się potomstwu nie chciało trafić do kosza. Plus obłąkane eksperymenty na papierze toaletowym, skutkiem których brak papieru i zatkana umywalka, lub na tabletkach musujących eksplodujących wprost w meblościankę z kryształowymi łabądkami.
I gary, wszędzie gary. Czy wy też wszędzie widzicie gary? Tematyki obiadowej litościwie szerzej nie rozwinę, tak jej nienawidzę.
Więc, gdy idę wylewać żale, i staję z kopyścią, niespełniona, cała we we łzach i kuchennym fartuchu, to słyszę miast słów pociechy, żem chuj straszny i że telewizor specjalnie zasłaniam celowo.
Nie wiem jak szanowne państwo, ale ja mam dość.
piątek, 7 maja 2010
kobyłka u płota
Ach, jak dobrze jest się czasem spotkać z osobą płci tej samej!
środa, 5 maja 2010
partykuła wzmacniająca
Zatem po apelach o treści „Niechże już będzie ta wiosna” – jest.
I co teraz? Teraz trzeba się szybko napawać, bo zaraz będzie jesień. Nie należy bowiem przyspieszać biegu spraw.
Skoro jednak mowa o wiośnie, to mamy nowy plac zabaw (w placach zabaw jestem naprawdę oblatana) i ospę.
Nasz nowy plac zabaw nie posiada wad, a wśród nich należy wymienić tę koronną zaletę, iż wysypany jest po całości żwirem.
I to jest strzał w dziesiatkę!
Żwir króluje wśród dziecięcych środków wyrazu. Pozwala w sposób niewerbalny dać upust dezaprobacie. Napieprzają się wobec tego dzieciary żwirem po oczach gdy tylko coś im nie w smak i dzięki temu czujny sejsmograf rodzicielski rozsadzony na ławeczkach wyłapuje w lot złe wibracje u potomstwa.
To jednak nie koniec szerokiego wachlarza korzyści.
Żwir w obuwiu i kieszeniach, a nawet, nie bójmy sie tego słowa, w dziecinnych majtach, zakrada się na salony. I do alkowy. To cudowne! Dzięki małej porcji kamyczków na prześcieradle można się za naprawdę tanie pieniadze poczuć jak prawdziwa księżniczka! Wcale nie trzeba w tym celu wyjechać do jakiegoś wygrubaszonego SPA…
(Niestety, wykrył mnie Pan Muchomorek. Wdrapał mi się na kolana. „Jemek nie założył sfeteja!” oświadczył. Wyciaga łapki po moje litery. Idę. Do zabaw. Może tu jeszcze wrócę, by rozwinąć ważki wątek. Nie wiem).