czwartek, 24 lutego 2011

to pewnie jerzy!

Home office.


Siedzę. Perhydrol przekuwa w blond pukle asfaltową dżunglę mej fryzury.
Bo tak brzmi naga prawda o mnie: moje włosy mają kolor naturalnie asfaltowy. Są piękne.
Jeśli do tego dodamy szarawy odcień płci mej zimą, to lubię patrzeć w lustereczko. Słowo.
Zatem siedzę. Czekam na program „Między kuchnią a salonem” bo podobno warto. Na razie leci Klan. Lubię ze względu na przytulne wnętrza. I piękne kobiety, takie trochę chłodne, męskie acz nieowłosione. Głosy niskie, choć same damy rosłe, wysokie. Pełne wdzięku Holz Pauliny.


Chyba jestem zgorzkniałą starą cytryną.


Ale jak tu nie być, gdy pies pożarł kobietę, a Kokoszka Józef marznie nawet pod trzema kołdrami.
Górnik ukrył się przed światem we wnętrzu planety, trochę mu zazdroszczę.


Przejrzałam piczony.
Dzień zaliczony.



środa, 23 lutego 2011

groźba karalna

Ktoś zna Horodyńską?


Jeśli znacie Joaśkę, to zadzwońcie do niej i ostrzeżcie ją, że nie mówi się „Ubolewam z tego powodu”.
Zróbcie to szybko, bo jeszcze raz tak powie w telewizji, to ją dorwę i jej nogi z tyłka powykręcam.
Znacie mnie. Ja nigdy nie żartuję.



wtorek, 22 lutego 2011

wielka czarna dupa

Persen forte zapijany melisą sprawia, że prawie wcale się boję.


Czego? Nie wiem czego, wilka złego.
Prawie przeciwnie – siedzimy z Buniozylem i kolorujemy mandale. Buniozyl opowiada mi o swoim życiu, a ja słucham i nie mam w głowie mrugającej na czerwono lampki „Alarm!” i „Wstawaj, trzeba ruszyć z posad bryłę świata, nie siedź tak, krowo, która czas trwonisz, a on nie odrasta”.
Może nie jest to zen zupełnie niefarmakologiczny, ale innego nie potrafię.
Może jak wyjdzie słońce i wyjdziemy my, to nam sie polepszy?
Na razie nam się pogarsza, poziom serotoniny w moim mózgu wynosi minus pięc. Dzieci jeszcze nie wiedzą, że życie jest pasmem, więc pląsają i się chichrają. Ja, która jestem czułym odbiornikiem tegoż właśnie pasma, napinam kąciki ust, aby nie dać po sobie poznać, że nie ma we mnie cyrkulacji. Że zdechłam, a to co tutaj łazi, to moja cień-wydmuszka.


Dręczą mnie ptytania, z tych egzystencjalnych. Np. po co farbować odrosty? Żeby co? Dlaczego? No, dlaczego? Ktoś wie?
Bo mam i nienawidzę, ale nie mam siły w rękach, żeby nałożyć farbkę.


Muszę sobie kupić światełko do tunelu.



poniedziałek, 21 lutego 2011

piątek, 18 lutego 2011

noce i dnie

Marzenia zwykle się spełniają, ale nie tak i nie wtedy, kiedy tego pragniemy.


- Maria Dąbrowska


Tamtego dnia spadła na Serbinów nagła klątwa hydrauliczna.


Najpierw, z samego rana, pękła rurka pod zlewem i dziarski strumyczek jął wiercić dziurę w ścianie, a zaraz potem (a właściwie dużo wcześniej, ale potem to już całkiem na serio) zaczęło sie lać ze spłuczki na podłogę.
Bogumił odciął wobec tego dopływ wody do zlewu (a, co za tym idzie, także do zmywarki) i podjął decyzję o wymianie kompaktu na nowy. Stary nie rokował specjalnie gdyż najeżony był przerdzewiałymi śrubkami i zmurszałymi uszczelkami.
Kazał zatem Bogumił zaprzęgać i, co koń wyskoczy, udał się do Kalińca, by w tamtejszym sklepie kolonialnym nabyć zaległą rurkę, WC kompakt oraz deskę klozetową.
Po powrocie (konie zgrzane, piana na pysku) zakasał rękawy i bezzwłocznie podjął ryzykowne prace hydrauliczne, gdyż katastrofa była tej miary, że w kuliminacyjnym jej momencie kompletnie nie było się gdzie odlać: klozetu nie było, a w zlewie piętrzyły się sterty brudnych statków. W dodatku była sobota i, jak na złość, wszyscy byli obecni i równocześnie czuli parcie na mocz.
Zatem Bogumił, jak to miał we zwyczaju, oddał się pracy u podstaw i już po południu, wraz z Barbarą i kompletem swych dziatek, mogli zaszyć się w cichym wychodku, gdzie, rozparłszy się na śnieżnej bieli nowej deski, zatapiali sie kolejno w lekturze księgozbioru lub czasopisma.


W Serbinowie na powrót zagościły kruchy pokój i chybotliwa zgoda. Czas jednak płynął nieubłaganie i oto pewnego razu gruchnęła wiadomość, że niejaki Toliboski narwał nenufary dla pewnej damy, następnie ją tą nenufarą obsypał, kolacją przy świecach podjął i nową deskę snowboardową pokupił.


Barbarę literalnie chuj szczelił na miejscu i zaraz, w te pędy, poleciała ona do Bogumiła by, streściwszy mu pokrótce długą listę narwań i zakupów ze strony Toliboskiego, dalejże czynić mężowi wymówki:


- Bogumił, bój się Boga! Ty mję nigdy nenufary nie narwałeś! W ogóle niczego mi nie narwałeś, nawet mlecza!
- Nieprawda, narwałem! – bronił się Bogumił szukając nerwowo pośród okruchów pamięci niepodważalnych przykładów narwania.
- Mlecza na pewno ci narwałem. O, i deskę też ci ostatnio kupiłem nową!


Barbarze oko zadrgało…



czwartek, 17 lutego 2011

mrug, mrug

Trochę nam się język omsknął na napletek, ale to nie szkodzi.


Przeciwnie, to bardzo świetnie, bo mi w głowie pojaśniało i teraz dopiero wiem co to takiego ten napletek i czemu służy.
Otóż jest on niezwykle istotną częścią ciała, czymś jak powieka. Teraz rozumiem, skąd przywiązanie do napletka: czy ktokolwiek chciałby żyć bez powieki? Nie znam. Ale sztucznych rzęs nie kupujmy dla swych mężczyzn na walentynki, tu nie o to chodzi.


Jeśli ktoś chciałby powalczyć z demonem stulejki kołaczącym mu się po domu, to raz jeszcze zapraszam do obejrzenia wykładu. Pan doktor gada po lewej, a po prawej są tablice. Są zdjęcia, tych, wiecie, męskich organów rozrodczych, więc warto ;)
Obśmiałam się jak norka, a przy tym zobaczyłam ŚWIATŁO. Czyli przyjemne z pożytecznym.
Przedtem byłam zaszczuta, bo intuicja podpowiadała mi: „Nie majstruj, widzisz co narobiłaś jeżeli idzie o język?”
A panie (zwłaszcza panie, ciekawostka przyrodnicza) doktorki krzywiły się szpetnie i kazały koniecznie ingerować, dłubać, tarmosić, naciągać.
Zajrzałam już nawet na forum o wdzięcznej nazwie „penis”. Tam chłopaki pouczają się wzajemnie, jak walczyć z tą przypadłością. I, jak się okazuje, w większości robią to żle, źle i niedobrze. I okropnie się przy tem krzywdzą. Ale trudno. Widać panbóg nierychliwy, ale sprawiedliwy.


Jednak stulejka fizjologiczna nie jest najstraszniejszą przypadłością, na jaką możemy sobie pozwolić.
Najgorzej jest mieć przełamane dziecko.
Ktoś miał?


P.S.
Wszystkiego najlepszego z okazji Międzynarodowego Dnia Kota.
Laurka:



piątek, 11 lutego 2011

koniec języka (za przewodnika)

Poszliśmy oberżnąć dziecku język.


Prawdę powiedziawszy cel wizyty w gabinecie pani doktor specjalistki-od-błon-śluzowych-wyściełających-jamy-ustne był inny: chodziło o podcięcie wędzidełka pod językiem, ale nie uprzedzajmy faktów.


Zatem. Zanim powzięłam męską decyzję o ostatecznym rozwiązaniu (kwestii) języka, przeczesałam w te i nazad adekwatne fora. Tam dowiedziałam się, że metody pozbycia się uwięzi krępującej szeleszczące zgłoski są wielorakie: od totalnego uśpienia jednostki operowanej przez zespół profesorów w warunkach szpitalnych, do przecięcia wędzidełka „na kowala” nożyczkami do papieru i wydania sikającego krwią pacjenta zdumionej rodzinie z beznamiętnym okrzykiem „Następny!”.


Żaden z tych sposobów nie trafił jednak do mnie, jako do matki.


Zbita tym nieco z tropu postanowiłam zasięgnąć, nomen omen, języka u naszej przecudnej pani stomatolog dziecięcy, która hipnotyzuje bachory jak kobra i robi z nimi co chce. Ta mi rzekła, iż w jej przychodni oto, pełnej ryb w akwarium, puzzli, książeczek i medali za odwagę, przyjmuje pani specjalistka-od-uwolnień, że jest to zabieg szybki, łatwy, nieomal przyjemny, przykłada się bowiem gorącą elektrodę do tkanki i niepożądana znika jak sen złoty. Podbudowana mocno tą świetlistą prognozą zamówiłam wizytę.


(Tak sobie teraz myślę, że to jest rochę tak, jak z wakacjami nad Bałtykiem: jednego roku jedziesz i jest pogoda jak drut. Zaczynasz wtedy naiwnie myśleć, że tak już będzie zawsze…)


Zatem stawiliśmy się pełni otuchy i nadziei w danym terminie. W gabinecie powitała nas starsza pani doktor. Dzień dobry! - rzekła mrużąc powiekę ślicznie zdobną w perłowozielony cień i kiwając kształtną główką w przeuroczej aureoli z precyzyjnie wywiniętych loczków.


W pierwszych słowach swego listu zerknęła malachitowym spojrzeniem na dzielnego pacjenta i ostrzegła, z rozbrajającą szczerością, (wykonując przy tym takiego, wiecie, lwa rękoma), że na pewno będzie „ŁEEEEEE!”, bo zawsze jest „ŁEEEEEE!”.


Usłyszawszy tę przepowiednię dzielny pacjent łypnął złowieszczo. Ale nic.


Przystąpiliśmy zatem do rzeczy. Usiedliśmy w fotelu, ja w roli fotela właśnie (i, jak się później miało okazać, więzów, dybów, lin, sznurów, kajdan i okowów) a Buniozyl na mnie.
Na początek poddana została dyskusji kwestia narkozy: dzielny pacjent, jako osobnik nigdy przedtem nie znieczulany, miał przejść test skórny. Na widok strzykawki kategorycznie odmówił. Należało zatem na prędce wdrożyć inny model postępowania, gdyż jeśli nawet założyć, że pacjent pozwoli sobie wbić igłę celem testu, to na pewno nie da sobie wstrzyknąć znieczulenia do jamy ustnej. Gdyby jednak stał się cud, i dałby sobie, za namową wszystkich świętych, znieczulić język, to już na pewno nie pozwoliłby sobie manipulować przy wędzidle. Noł łej.


Zatem zaproponowano żel stomatologiczny o smaku owocowym. Dzielny pacjent wyraził zgodę, po czym, kontent z aromatu tutti frutti, otworzył ufnie jamę gębową iii…



…sprawy nabrały niejakiego przyspieszenia.


Gdy tylko pani doktor przytknęła elektrodę do obiektu, budynkiem zatrząsł potężny wrzask a dzielny pacjent wykonał spazmatyczne salto. Zatrzasnął żelazne szczęki i nie chciał ich na powrót uchylić. Trzeba było wezwać posiłki w osobach wszystkich pomocy dentystycznych z całej przychodnii.
Ja, jako fotel, trzymałam dzielnego pacjenta od spodu, jedna pomoc za ręce, druga za głowę, trzecia za wierzgające nóżki. Pani doktor rozwierała mu szczęki, nie wiem czym, chyba łomem, nie widziałam, bo pot zalewał mi oczy.
Po pierwszym cięciu konieczna okazała się poprawka, zatem pozwoliwszy mu na chwilę nieskrępowanego wrzasku, na „trzy” wszystkie złapaliśmy pacjenta za przydzielone obszary iii… jeszcze raz to samo.


W końcu. Dobra. Język. Wolny. Ale. Krwawi.


- Trzeba przypiec. (Przypiec, rozumiecie, powiedziała  p r z y p i e c ! ).


Dziecko. Ryczy. Wyje. Spazmy. Krew. Tampony. Gaza. Patrzy. Widzę. Wyrzut. Dlaczego? Mamo? Zdradziłaś! Podła! Boli!


Krwawi. Mocno krwawi. Język ukrwiony. Ukrwiony obszar. Obszar krwawi. Krew krwawi.
Dziecko spazmatycznie ryczy, miota się, wyrywa. Walczy o życie.
Zaraz się zaniesie. Zaraz się porzyga. Zaraz się udusi. Zaraz się wykrwawi. Zaraz umrze.
Słabo mi, ale postanawiam resztką sił zebrać się w sobie i po raz kolejny na „trzy” przypiekamy.
Trochę przypieczony, lekko zblanszowany, zaczyna na poważnie grozić rzygnięciem.


Mówię: przepraszam, ale teraz moja kolej: posiadam trachykardię oraz mroczki przed oczami.
Panie zeskakują ze mnie, zdejmują dzielnego pacjenta, otwierają okno. Mówią do mnie, dużo mówią, zadają pytania.
Z pozycji up side down uśmiecham się blado do zdumionego dzielnego pacjenta. Dzielny pacjent, zaopatrzony w medal za odwagę, dyplom imienny blendamed oraz grę zręcznościową, siedzi jak gdyby nigdy nic. Nie krwawi, nie rzyga, nie spazmuje. O niedawnych zajściach świadczy jedynie jego spocona grzywka i wzburzona fryzura pani doktor.


Leżę. Stygnę. Pani doktor trefi loki. Buniozyl pyka w kulki.
Mowi, że go nie boli.


I tak, o.