środa, 31 marca 2010

karmazynowy przypływ

Zakładam w salonie kącik pamięci narodowej. W przypływie wiosennego pierdolca donabyłam farbę w kolorze rich red i zaraz jadę.
Będzie się działo.


Tymczasem w tefauenie program rozrywkowy 66 coś tam coś tam.
Znani i lubiani prezentują varia, wypowiadają się na wielorakie tematy w atrakyjnej młodzieżowej formie. Błyszczą poczuciem humoru, czasem nawet rzucą słowem żwawszem. Ho, ho! Dowcipkują, żartują, brylują.


Opowiadają bardzo fajne anegdoty. Na przykład tę, o Himilsbachu.


W oryginale brzmi ona mniej więcej tak:


Dwa dni po pogrzebie Maklakiewicza Himilsbach zadzwonił do jego matki.

„Zdzisiek jest?” – pyta zachrypniętym głosem.
„Ależ panie Janku – dziwi
się matka – przecież pan wie, że Zdzisiek umarł”.
„Wiem, kurwa, ale mi
się w to wierzyć nie chce. Bardzo panią przepraszam”.

Tefauenowska wersja według niejakiego Lizuta (WTF is Lizut?):


Do żony Maklakiewicza przychodzi Himilsbach i pyta: „Zdzisiek dalej nie żyje?”



Nie wiem jak Zdzisiek, ale ja umarłam.



sobota, 27 marca 2010

très a la mode

Wiosna. Co krok trzecie dziecko wyłania się spod zwiewnej kurteczki jako nieuwidoczniona zimą wypukłość.


Trzecie dziecko jest modne.


Tu i ówdzie. Ówdzie – tak. Tu – nie.


Osobiście nie ulegam ekstrawagancjom. Doszłam bowiem do konkluzji (nieco poniewczasie), iż nie mam talentu do dzieci. Nie wiem co z nimi zrobić, kiedy są. Głównie mnie wkurzają i chciałabym, żeby już poszły spać.


Gdy tylko zasną, zalewa mnie wezbrana fala uczucia i natychmiast wybaczam im wszelkie niegodziwości minionych dwunastu godzin. Kocham je wówczas straszliwie, niemniej możliwie bezszelestnie, żeby ich przypadkiem nie obudzić


Co gorsza nie potrafię wychowywać, bo chyba nie jest przesadnie wychowawczą groźba, że zrobię im z dupy jesień średniowiecza?
To się podobno załatwia jakoś inaczej, superniania mówiła, ale zapomniałam.
Dziecię oczywiście tarzając się ze śmiechu pyta: co?
I muszę się tłumaczyć, że Kłentin, Tarantino, itakdalej, itakdalej.
I się rozmywa klu.


Ponadto nie nastarczam z gnerowaniem tych wszystkich walorów finansowych, które toto pożera. Nie stać mnie co rusz na nowe techniczne kurtki narciarskie z wszytym aktywatorem helikoptera, w których się brzydki bachor potem kąpie w pobliskiej cuchnącej rzeczce.
Rozbija aparaty fotograficzne o ziem.
Kłamie, że to nie on.
Potem się stawia.
Potem szlocha, histeryzuje.
Potem się znowu stawia.
Potem przeprasza. Łka.
Potem się stawia.


I rosną im stopy. Nie nadążam.


Załóżmy, że posiadam usłużny sztab gospoś i opiekunek, bon, ale czy to coś pomoże? Bo przecież bony kiedyś muszą pójść do domu, tak?
I co wtedy? Gdy chorea trójjedyna woła: maaamaaa!


Zgroza.


Dzieciątka wprowadzają do mego życia radosny nadmiar, chaos wesoły, w którym, nie wiem jak państwo, ale ja nie potrafię funkcjonować.
Nie umiem zebrać myśli, nie pamiętam skąd przyszłam, dokąd zmierzam i po co.
Po prostu się nie nadaję, jestem pewna, że trzecie dziecko by mnie odessało z resztek mózgu na smierć. A i bez tego jadę na oparach, kurde mol.


Poza tym moda jest zmienną, dziś w dobrym tonie jest mieć trójkę, a jutro jedno będzie na czasie, i co?
Co wtedy zrobić z naddatkiem, ha? Kto mi powie?




środa, 24 marca 2010

omnipotencja

Ruszyła salonowa podpanelowa produkcja owadów.


Pierwsze oznaki wiosennego ożywienia spostrzegł Buniozyl, jako ten, który ma najbliższy kontakt z podłogą.


- Mama! Mama! Widziałem pajencyny u nas! Mogom być?

Pajencyny? – myślę sobie – U nas?  N i e m o ż l i w e ! – I biegnę zobaczyć, co poeta miał na myśli. I widzę: mrówki.


Buniozyl wychowywany jest w duchu poszanowania dla żywego stworzenia, pyta więc z nabożeństwem pochylając się troskliwie nad rozbieganą trzódką:

- Mogę je pogłascyć? 

Włala.

- Ooo, jedna mi tu jest! Jaka łaaadnaaa –  wzdycha spoglądając w zachwycie na swoją dłoń po której żwawo spaceruje owad.

Bardzo piękna, kochanie (odwróć się tylko, a ukręcę tej zdzirze jej mikronowy łeb).


Cóż, nie podzielam Buniozylowego zachwytu mrówczym królestwem pod panelem. Zastanawiam się, jak co roku, czy już je mogę zacząć truć bez szkody dla domowników, gdyż nie lubię konkurencji w kuchni. Tam niepodzielnie króluję JA! I palmy nie oddam.


Poza zamiłowaniem do rozmaitych stworzonek nęka Buniozyla lęk przed potworami. Potwory, jak to potwory, mogą się czaić wszędzie. Niektóre ulokowały się w nieoświetlonej łazience, inne pod fotelem w samochodzie.


To tam, gdzie leży autko.


- Daj mi je! - woła Buniozyl – Daj mi je sybko, bo tam jest potwór!

- W moim samochodzie - oświadczam z naciskiem - ja rządzę i nie ma tu żadnych potworów.


- Bo ty walcys z potworami?


W zasadzie bez przerwy.



czwartek, 18 marca 2010

reklamacji nie uwzględnia się

Po trzech długich tygodniach karencji powróciliśmy w glorii chwały na łono przedszkola.


A tam wszystko po staremu.


Karolek upierdliwie mantruje babci swym nosowym tembrzykiem: A kochasz mnie? A jak bardzo mnie kochasz? Mocno mnie kochasz? A dlaczego muszę chodzić do przedszkola…
Zaczynam sie zastanawiać, czy wszystko z nim w porządku, czy nie jest przypadkiem owocem lędźwi Golarza Filipa, gdyż wyraźnie coś mu się zacięło w mechanizmie. Też mam upiorne bachory, nie przeczę, gdyby jednak bozia mi takiego na chmurce zesłała, reklamowałabym, lub, co dużo bardziej prawdopodobne – zatłukła.


Ponadto za drobną opłatą 54 złotych nabyłam film z balu przebierańców, oraz trzy fotografie Buniozyla w karnawałowym anturażu. I wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, że ma on na zdjęciu mocno niekorzystną minę.
Rozumiem, w siedemdziesiątym piątym idiotyczny wyraz twarzy obok mocno fristajlowego przebrania za muchomorka był złem koniecznym: przejściowe trudności aprowizacyjne sprawiały wówczas, iż każda klatka kliszy ORWO Kolor była na wagę złota. Ale obecnie, w dwudziestym, jak by nie liczyć, pierwszym wieku, tuż przed zapowiadanym z całą pewnością końcem świata, wypadałoby nacisnąć spust aparatu cyfrowego ze dwa razy, zanim się skaże dzieciątko na traumatyczne wspomnienie przedszkolne.


Ale nie.


Ach, gdybym tak była matką roszczeniową, matką asertywną, matką potrafiącą egzekwować jakość za cenę swoich (MOICH!) pieniędzy. Rozkazałabym urządzić ten bal od nowa. Wszyscy musieliby się stawić na powrót w przebraniach księżniczek i spajdermenów, kotyliony, baloniki, serpentyny, wodzirej, muzyka z magnetofona i, co najistotniejsze, ta lafirynda od pamiątkowych zdjęć. Musiałaby przyjść i wykonać raz jeszcze tytaniczną swą pracę, polegającą na naciśnięciu spustu migawki w momencie, kiedy moje (MOJE)! dziecko nie robi zeza i nie ma przygryzionej z emocji dolnej wargi.


Niestety, matką nachalną nie jestem. Kieruję się w kontaktach z ciałem pedagogicznym złota dewizą: nie chciejcie nic ode mnie, jako i ja od was niczego nie żądam. Na razie działa, choć zdarzały się naciski ze strony ciała i oto już drugi rok z rzędu jestem sekretarzem w radzie rodziców klasy piątej be. Na szczęście moje dotychczasowe obowiązki ograniczają się do odebrania w ostatnim dniu roku szkolnego dyplomu dziękczynnego za czynny udział w życiu szkoły.


I taki układ mi odpowiada.



poniedziałek, 15 marca 2010

se mła

Tak, to prawda. Zimą zwłaszcza jestem głupia oraz pusta oraz szpetna.


(W łazience słychać sztorm, Aramaj imituje dziesięć w skali boforta).


I ze wszech miar leniwa i wątpiąca – najsilniej mnie trzyma przy życiu przekonanie o bezsensie istnienia. Im jestem doroślejsza tym bardziej dojmujące.


(Buniozyl śpiewa: „A słoneczko świeci”).


I jeszcze mam gruzłowaty ryj. I szarozielone włosy.


(Buniozyl sika do wanny).


Są na to dowody. Dziecko do mnie rzekło mianowicie, gdy zjawiłam się w przedpokoju w odświętnym mejkapie: Wyglądasz jak trup, jak Lenin w swoim mauzoleum.
Wredne.


(Buniozyl pije wodę z wanny).


A, i jeszcze wredna jestem. Podstępna, pusta, zła.
Smutna. Ponura. I mówię: Ta zima końca nie ma.


A Bunio: I ciudów. Ciudów nie ma.



niedziela, 14 marca 2010

zajęte!

Czuję, że powinnam zająć stanowisko.


Bo tak śliską piersią dotykam się zioła: tu o pogodzie zagaję, tam o nastrojach minorowych, a sprawy fundamentalne czekają, by je poruszyć.


Zatem: co mję dotyka?


Do żywego dotyka mnie program rozrywkowy o wdzięcznej nazwie „Magiel towarzyski”.


Tematyka, owszem, bliska memu sercu. Lubię ci ja Pudelka i innych jemu podobnych i choć nie buduję na nich swojego bądź co bądź światopoglądu, to chętnie zaglądam, by na swych instynktach bujnych choć niskich dać sobie pożerować. Co mi tam, nie ubędzie mi ich przecież!


I teoretycznie „Magiel” wpisuje się w ten właśnie główny nurt moich zainteresowań.


Niestety, praktyka rozczarowuje. Nieprzyjemny jest to program w wielu względów. Odbiorowi, miast szczerej zwierzęcej radości z cudzego nieszczęścia na przykład Eyty Górniak, towarzyszą odczucia z gatunku przykrych, oraz niepożądanych, takie jak: żal, pustka, zniechęcenie, zniesmaczenie, rozczarowanie, oraz tak się górna warga podnosi charakterystycznie.


Bo tak patrzę i patrzę i nierozerwana taka się czuję, zawiedziona, znudzona, zła. Rozmyślam o tym, że nigdzie na świecie chyba nie ma drugiej takiej pary, co to i nieładna by była i niezabawna na domiar, bez polotu, bez wdzięku, głosiki skrzekliwe, oczka rozbiegane (jak wyglądam, jak wyglądam), marudzą coś, zrzędzą, stękają, krzyczą, uwłaczają jakoś tak: mnie, nie mnie? Edycie? Komuś. Niesympatyczni, przemądrzali, drażnią. Scenografia kiepska, kamera się buja, ogólna przykrość i dyskomfort.


Słabe. Nudne. Cienkie.


Jak dupa węża, co śliską piersią.



No. Wolne!



czwartek, 11 marca 2010

spłoszyłaś coś, czyli romans kreci

To, że On nie kochał Kreci, było w zasadzie tylko i wyłącznie jej winą.
Powiedział przecież wyraźnie: Masz zdać, bo nie będę się za ciebie wstydził!


Krecia nie zdała. Głupia.


Coż, być może bardziej by się starała, gdyby wiedziała, że jest to jednocześnie egzamin na narzeczoną. Nie wiedziała. Nie zdała. Narzeczoną nie została.


Wobec tego nie kochał. Ostrzegał, że tak będzie. A może kochał, ale jednak się wstydził. Kreci nigdy nie udało się tego dociec.


Pierwszy raz Krecia ujrzała Go na balu u koleżanki. Siedział na tapczanie i potrząsał erotycznie złotą grzywą. Ponieważ Krecia nigdy nie mogła ostatecznie zdecydować, czy bardziej podobają jej się bruneci czy blondyni, tego dnia padło więc na blondyna.


Blondyna, który w efekcie raczej nie kochał.


Nie, nie żeby do miłości nie był zdolnym w ogóle. Niewątpliwie był na świecie ktoś, kogo bezgranicznie kochał i za kogo się nie wstydził: On sam – nigdy z sobą się nie kłócił, nigdy siebie nie porzucił.
Krecię natomiast porzucił, zanim jeszcze ją pojął, czym, trzeba przyznać mu in plus, zaoszczędził jej wielu rozczarowań.


Acz nie wszystkich.


Była to relacja ze wszech miar nieoczywista, gdyż, zmienny niczym elektromagnes, to Krecię przyciągał, to odpychał. To ją obdarzył łaskawym, choć drwiącym, uśmieszkiem, to się przed nią schował do mięsnego, gdy szła.
Taksował. Oceniał. Badał. Mierzył.
Twierdził, iż ręce mu się pocą, stąd na rynku nie można chwytać go za.


Poza tym, z pewnością miał ważkie powody, dla których nie mógł Kreci przedstawić znajomym.


Chociaż nie, właściwie przedstawił.


Razu pewnego pod pozorem uczucia zdjął z Kreci okrycia wierzchnie i pozostałe, a następnie zerwawszy się z tapczanu porwał kołdrę, zapalił światło i skrzyknął kolegów na oględziny. Zatem, gdyby Krecia była agresywną optymistką, mogłaby się w zasadzie uważać za przedstawioną.


Tak! Niewątpliwie przedstawił. I to pomimo tego, że miał narzeczoną! I w dodatku jeszcze ugryzł Krecię do krwi, czyli można z całą pewnością przyjąć, że miał wobec niej poważne zamiary. Ba! Zaproponował nawet, aby pojechała z Nim na Warsaw Summer Jazz Days. Ona jednak nie miała odwagi. Wyobraziła sobie, że On odgryzie jej jakąś część ciała i wyrzuci ją przez okno, albo wystawi nagą Krecię na balkon i będzie ją musiała stamtąd uratować straż pożarna. Tak więc, mimo że lato było ciepłe i śmiało można było zaryzykować rozebrany plener, odmówiła.


Głupia.


Zaprzepaściła wielką szansę, a mogło to być naprawdę niezwykle przepiękne uczucie.
Zwłaszcza, że on wyznał Kreci nie raz, deklarował stale:


Wiem, że mnie pragniesz.


A ona nie i nie. Głupia.



środa, 10 marca 2010

holistycznie

(Jeśli trzeci dzień z rzędu nie chce ci się pracować, to znaczy, że już środa).


Skąd oni wiedzą, w tych reklamach google, że moje włosy potrzebują pomocy?
I kiedy wpadną na to, że ja też. Cała. Rozdwajająca się i łamliwa.


Dajcie mi, o google wszechmogące, solidny klej do moich kruchych wszechświatów.


Widziałam wczoraj żółtą ciężarówkę. Taką samą jak Jego. A może tę samą.
Pomyślałam, jak fajnie byłoby się spotkać, na drodze, mrugnąć sobie światłami, pozdrowić gestem dłoni.
A potem się przeraziłam tej myśli, bo zdałam sobie sprawę, że wystarczyłoby, żeby w tej samej chwili ze skrzyżowania wyjechał nagle samochód niepomny sygnalizacji świetlnej. I już byśmy się spotkali.


Należy bardzo uważać, co się myśli.
Myśl jest energią. Trzeba ją gasić, oszczędzać, unikać.
Nie wkładać palców.


Do kontaktu.



piątek, 5 marca 2010

ciepła wdówka na zimę

Z przygód jedna. Erotyczna.


Czyli jednak wiosna, mimo pozornego braku objawów zewnętrznych.
Niby nic, ale nieuchronnie nadchodzi, gdyż faceci się gapią. Dziś w markecie tak mnie przewiercali, że sądziłam nawet w swej skromności, iż się posmarkałam jakoś strasznie, zanim wpadłam na trop wiosny.
Nie popadam jednak w przesadny autoerotyzm, gdyż zainteresowanie moją osobą żywili wyłącznie starsi panowie. Trzej.


Dobre wszakże i to.


Wiosna zatem pęcznieje, nabrzmiewa, a tymczasem ZUS wystosował do mnie pismo ponaglające do zgonu. Przedstawił mi mianowicie ultimatum… – wrrróć! – … prognozowaną wysokość przysługującego mi świadczenia emerytalnego, którą odebrałam bezbłędnie jako zachętę do szybkiego skończenia ze sobą, ZANIM BĘDZIE ZA PÓŹNO i nie będzie mnie stać na ciepłą wodę do wanny.


Mój nieoceniony małżonek pocieszył mnie jednak, że nie będzie tak źle, gdyż on na pewno umrze pierwszy i wówczas otrzymam emeryturę po nim.


Tym podniósł mnie mocno na duchu.
Ale, ale. Czy na mężach w ogóle można polegać? Ożeni się taki podstępnie z kimś na mieście i cała radość z jego zejścia przypadnie młodszej i szczuplejszej.
Ten filar, nazwijmy go czwartym, wydaje mi się jednak nieco chybotliwy.


Nic. Idę rewidować swą ścieżkę kariery.




czwartek, 4 marca 2010

szczępki rzeczywistości

Po pierwsze – niech mnie ktoś ratuje!




Muszę lepić kierpce z plasteliny dla Action Mana, a pragnęłabym robić coś wiekopomnego. Wobec tego może namówię Buniozyla żebyśmy przeszczepili mu serce. Albo chociaż łeb od świni.




Zeżarłam skutkiem braku samorealizacji pół czekolady i jestem gruba. To po drugie.


A po trzecie nic.
Słabo?




środa, 3 marca 2010

metoda kaizen

Matka Zrzędząca: Znowu masz bałagan w pokoju. W zeszłym tygodniu zrobiłam ci ofiarnie Wielkie Sprzątanie i nie ma po nim ani śladu. Nie wiem, jak ty to robisz. Powinieneś się zgłosić do Mam Talent. Zrobisz im „Burdel w minutę”…
Nastolat: Jaki burdel? A skąd ja wezmę kobity?



Matka Zrzędząca (zrezygnowana): Siedzą na widowni.



poniedziałek, 1 marca 2010

golgotka

K.A.R.A.





Nieuchronność kary jest czynnikiem mającym odstraszać potencjalnych złoczyńców od sedna. Jak powszechnie wiadomo, są tacy, których to nie peszy.


Na krótko.




D.U.P.A.




Zawsze z tyłu. Gdzie byś nie pojechał, jakich sztuczek byś się nie imał i wybiegów chytrych, zawsze cię dogoni.




A.M.E.N.T.




Niezwykle owocna peregrynacja towarzyska, o której napomknęłam powyżej/poniżej dobiegła końca i oto nadszedł czas pokuty.


Włosiennica naciągnięta na grzbiet, łeb w popiele wytarzany, bicz boży młóci jak ta lala.




Siedzę zatrzaśnięta w czterech ścianach swego lochum, a za kata mam zaziębionego trzylata, który co krok powtarza dobitnie, syczy niepytany: NIE LUBIE CIE! I ryczy, wyciera smarki w poduchę i pragnie mnie sprać, być może dlatego, że mu wyrywam telewizor.




Kręci mi tu antidotum, błyskawicznie działającą maść na fakt, że sama się siebie polubiłam na krótko. Tak. Gdy tylko nikt mnie nie ciemiężył, dane mi było kilkudniowe dolcze far niente, nic nie musiałam, spałam o dowolnej porze dnia i nocy, nie sama, stołowałam się na mieście, spotykałam się z ludźmi o identycznej częstotliwości fali mózgowej, ładnych z urody, których w dodatku kocham miłościo wielko, a wszystko to w oparach lepszych fajek, w oparach wódki. I przeczytałam książkę w pociągu, czyli byłam młoda.


Skutkiem tego jednak nie byłam trendy i nie prowadziłam swego blogu. (Czy tylko mnie szczypie taka forma gramatyczna? Zdaje się poprawna: dop. r. m. l. poj. blog – blogu jak smog – smogu, ale szczypie, dlaczego?)





Obecnie jednak na powrót jestem stara: znów mam od płakania długi nos. Nadrabiam raz dwa spiętrzone zaległości w stękaniu, a to bardzo świetnie, gdyż, jak widzę, potrafię tu, o, wyłącznie ślicznie lamentować.




Kiedy jestem młoda ani mi w głowie uporczywa grafomania (do tej pory mam jeszcze na pamiątkę pulchne, młode, odwykłe paluszki).




Ale dobrze jest: życie nie pieści, a w dodatku w podstawówce zamiast lekcji dają od środy reko-lekcje.


Jest bogata perspektywa.




To będzie piękny tydzień, w dwa ognie.




Kara, dupa, ament.