piątek, 28 stycznia 2011

naga prawda o smokach

„Smoki nie istnieją, tylko ziewają ogniem”.


                                     
Buniozyl z Elgotu



czwartek, 27 stycznia 2011

one way ticket to the moon

Śniło mi się, że mój Stary miał wąsiory.


Takie klasyczne, bez niedomówień i nieścisłości, wąsy jak się patrzy. A jeśli do tego dodamy, że we śnie tym poszłyśmy z T. do punktu gastronomicznego na krupnioka (pol. kaszanka, taki czarny wuszt – przyp. tłum.) i dostałyśmy jednego na pół, to już doprawdy nie wiem, co mi sugeruje moja podświadomość.


Zwłaszcza, że to nie pierwszy mój sen o wędlinach, nie chwaląc się.


A wczoraj zapoznałam pewną interesującą babcię. A właściwie wiedźmę. Czy raczej wszechwiedźmę. Osobę niezwykle dystyngowaną, co można było poznać po tem, iż w pewnych wyrazach nie wymawiała samogłoski „i” zastępując ją wielkopańskim „y”. Całości dystyngowatości dopełniał seksowny outfit oparty na sznurowanych kozaczkach za kolanko, kapelucie, salopie z bobrów i białym, dwumetrowym szalu szydełkowanym w florę.
Najsampierw, w trakcie wspólnego powrotu z przedszkola naszych wnucząt, zbliżyły nas ku sobie wynurzenia z zakresu stomatologii rozwojowej.
Otóz Wszechwiedźma naciskała, by uważać na sanki, bo sanki psują ząbki. Ja na to, z nizin mojego niedoświadczenia, że sanki może i psują, ale nie ma co tak znowu uważać, skoro nawet stolik kawowy może się z nienacka rzucić na człowieka i wbić mu ząb do sedna. I że to już przerabialiśmy.
Tu Wszechwiedżma dała do zrozumienia, iż wie lepiej i uraczyła mnie wielorakimi opowieściami z przepastnej skarbnicy swoich doświadczeń, że to jej dziecko sobie wbyło, tamto wybyło a jeszcze inne ubyło.
Nie ukrywam, ze mi tym bardzo zaymponowała.
Następnie wyjawiła mi, że ma w domu nastolatkę, czym dała mi do zrozumienia, że jest młodsza ode mnie. Potem pożałowała dzieciątka z telewizji, które zakatował tatuś:
- Nie chcę nic mówić, bo pani jest młoda, ale to takie młode rodzą te dzieci, bo jedyne co potrafią, to sprawnie ściągać bielyznę – czym dała mi do zrozumienia, że  jest też starsza ode mnie. Następnie nauczyła mnie, na przykładzie swoich podopiecznych, jak powinno się wychowywać wnuczęta lepiej od matek (tych ze ściągniętą bielyzną):


- Dwa dni z mamą byly i już caly podrapani. Ja im nigdy nie pozwalam się nudzić.


I, na dowód, zarządziła kręcenie sie na karuzeli, a sama ujęła w upierścienioną dłoń dystyngowanego cienkiego ćmika i zajarała z oddali.
Idea zabawy była, przyznam, zacna oraz stymulująca intelektualnie. Otóż dzieci to kosmonauci, karuzela to statek kosmiczny a łąka to dany obiekt we wszechświecie. Kosmonauci wsiadaja, lecą wirując, następnie wysiadają i biegną zwiedzać gwiazdę Wenus.
Buniozyl zeskoczył zatem z karuzeli wprost na gwiazdę Wenus i trawersem pogalopował zwiedzać. U celu zawiało go już tak bardzo, że wykonał salto w przód przez twarz, szybko się jednak pozbierał i zawołał z entuzjazmem:


- Ale się przewróciłem  o k r ą g ł o,  widziałaś?


Widziałam. Stałam i patrzyłam w zachwycie na swą mentorkę i jej niezawodne metody wychowawcze, i byłabym tak stała po dziś dzień zapewne, gdyby nie to, że jej młodszy wnuczek ni z tąd ni z owąd potknął się wsiadając na karuzelkę i zadzwonił zębamy o stalową rurę.


Ten dźwięk przypomniał mi, że musimy już iść.



środa, 26 stycznia 2011

zima ziębi

Buniozyl rozwiązał dziś z rana palącą (zwłaszcza drogowców) zagadkę urządzenia wszechświata:


- Mamo, ja wiem, czemu jest cały czas zima…


(A czy ktoś, poza Buniozylem, potrafi rozgryźć tę materię? Zastanówmy się, dajmy się ponieść wyobraźni: Cały czas jest zima, bo…)


… no bo choinka aktywuje zimę!


Ot, i cała tajemnica. Proste.
On na to wpadł.
Mój Syn.



poniedziałek, 24 stycznia 2011

nie myśl o różowym słoniu…

Nie myśl o jego różowych uszach, nie myśl o jego różowej trąbie...



Całą niedzielę, w rozmarzeniu, zastanawiałam się, jak to będzie pięknie.
Zrobimy tak: napiszę do Starego esemesa, że wszystko między nami skończone. Że nie czuję już do niego młodzieńczej miłości. To powinno rozwiązać sprawę naszego małzeństwa.


On, w sensie mój Nowy, raz-dwa pośle swojej Starej szorta „Żegnaj, Gienia!” i wprowadzi się do mnie, tak jak lubi, tzn. w trybie natychmiastowym. Poślę mu esa: Pójdź w me ramiona! I za trzy minuty będzie. Trochę jeszcze poruszony łkaniem swoich dziatek, ale się otrząśnie i rozpoczniemy nowe życie, zwłaszcza, że łkania dziatek u mnie w domu na pewno nie będzie mu nigdy brakować.


Co będziemy robić?


Wiadomo, na początek szał uniesień. Co prawda nie zapytał mnie w esemesie, czy i ja go kocham, ale to, zdaje się, nieistotne. Grunt, że on mnie kocha, i to tak potwornie, że uczucia starczy dla nas dwojga, a kto wie, czy i tej nagabywanej na seks koleżance czasem też coś nie skapnie z naszego szczęściem nakrytego stołu.


Zatem szał uniesień przeplatany łkaniem dziatek. Może czasem jego Stara do nas wpadnie, czymś pogrozi, czymś obleje, drzwi podpali (to zapewne zależy od tego, jak bardzo sama ma go dość), ale to tylko podsyci nasze gorejące serca i scali nas w monolit po wieki wieków ament. Nic tak bowiem nie cementuje uczucia, jak niezgoda rodziny na związek dwojga zakochanych (vide: Romeo i Julia).


Kiedy już minie faza endorfinowa (a nie minie nigdy, o tym jestem przekonana) będziemy żyli długo i szczęśliwie. Ja będę wycierać smarki jego bachorom, on będzie wycierał smarki moim bachorom, moje bachory będą wycierać smarki o jego garnitur, a jego bachory będą wycierać smarki o moje garsonki. Jego żona będzie nam podpalać drzwi, mój mąż będzie podpalał drzwi jego żonie, ja podpalę drzwi mojemu mężowi, a mąż żony mojego narzeczonego, czyli on sam we własnej osobie, podpali drzwi sobie. Z rozpędu. I narysuje sobie scyzorykiem membrum virile na masce samochodu. Kiedy się zorientuje, co się stało, będzie już za późno, ale cóż, prawdziwa miłość niełatwa wymaga ofiar. Więc uda się, jak niepyszny, do lakiernika, tam się wypcha i pomaluje na zielono.


Więc teraz wiem. Mogę teraz z całą pewnością powiedzieć: Tak!
Przepraszam, że to tak długo trwało, ale
TAK, NAJDROŻSZY! NARESZCIE JESTEM GOTOWA ZMIENIĆ SWOJE ŻYCIE!!!


Pójdź w me ramiona!


Wyślij.



sobota, 22 stycznia 2011

zamienię każdy oddech w niespokojny sen, czy tak jakoś

Suhajcie, nie zasnę.
Właściwie to i tak nie spałam, ale teraz to już nigdy.
Była noc: siedziałam, penetrowałam net i już miałam zaklapnąć klapę, gdy wtem nadszedł esemes z zapytaniem Czy poszłabyś na całość?, a mnie brewki powędrowały pod berecik, no bo tak nagle, to nie wiem.


Liścik ten był od z dawien dawna niewidzianego kolegi ze szkolnej ławy, któren znany jest z tego, że się zamęcza, bo żona go nie rozumie i wcale ze sobą nie śpią.


Zatem zasępiwszy się, postanowiłam doprecyzować o co konkretnie chodzi. Miałam nadzieję, że odpowie, iż chodził mu akurat po głowie jakiś ostry anal i łatwo skojarzyło mu się czemuś ze mną, ale nie. Odparł, że o wszystko, o resztę życia.
No to, widzę, nie przelewki. Znać w tym demona depresji. Kryzys wieku średniego w całej krasie. Matulu, dlaczego ja? Na moje pytanie, czy ma jakiegoś strasznego doła, i czy mogę mu jakoś, ewentualnie nieanalnie, pomóc, tupnął esemesowo nóżką i oświadczył, że chce wiedzieć natychmiast: tu i teraz. Poneważ nie wie, czy potrafi beze mnie żyć.

Kurwa. Tego mi brakowało!


Wiem, nie powinnam szydzić z uczucia, zwłaszcza, że może być prawdziwe.
Dlaczego wszakże, skoro życie mu niemiłe podczas gdy gdy nie pędzi go w moim neurotycznym towarzystwie, nagabywał on niedawno na seks moją szkolną przyjaciółkę od serca? Czy mogę zaufać komuś, kto czyni propozycje?


No ale mniejsza o ludzkie chwile słabości.


Próbując go do siebie zniechęcić przysięgłam się, że jestem tak samo ohydna przy bliższym poznaniu, jak pół światu tego kwiatu, o czym może zaświadczyć mój mąż. I że to tylko fatamorgana rodem z „Dnia świra”. Obecnie jestem stara, gruba i mam na sobie papiloty oraz tłusty krem na twarz.
Na to on, iż nie ma takiej możliwości, gdyż wiesz przecież, że Cię kocham i akceptuję Cię w 100%.
Na to ja, że nie wiem, bo niby skąd mam wiedzieć? Z smsa? I jak się na to zapatruje jego żona, bo mój, na ten przykład, mąż nie byłby zachwycony.


Zignorowawszy te drobiazgi ze współmałżonkami drążył: Jesteś gotowa na życiowe zmiany? – dopytał – Ja jestem. – zdeklarował. - Bo teraz chcę to wiedzieć! Teraz! I nie później, ale teraz!


Droga redakcjo! Już mnie to zaczyna wkurzać. Jest druga dziewięć, oczy mi się kleją, i nie wiem, co odpowiedzieć?
Mam dwie minuty na zastanowienie się.


Jestem gotowa, czy nie?





piątek, 21 stycznia 2011

halo! dzidek! nie opuszczaj przewodu!

Gdyby mi się chciało pisać, tak, jak mi się nie chce pisać, na pewno bym coś napisała.


Sęk w tym, że obserwuję uwiąd zewu i impotencję woli. Nie-chce mi-się! (Wyrzuciłam to z siebie!)
Od dłuższego czasu się zmuszam, przewalczam niechęć do wynurzeń, ale ona jest piękniejsza i straszniejsza jeszcze jest. Rośnie w siłę.
(Boże, ale jestem beznadziejna).


O iluż to sprawach, które onegdaj zapłodniłyby mnie blogowo, nie pisnęłam ani słowa.


Nie napisałam nic o tym, jak mi sie wycieraczki w samochodzie popsuły (w normalnych warunkach materiał na potężną notę) i co z tego wynikło (czterdziestostronicowe post scriptum). Ani o tym, jak mi pan z poślizgu w dupę wjechał (Czyż to nie brzmi dwuznacznie? Jakie tu pole do quasiliterackich nadużyć, plac pod podniebną hiperbolę, rozłożystą synekdochę i liczne dobudówki z onomatopei) i ile mi za to w gotówce zapłacił (sic!)
Nie zająknęłam się na temat, jak to pokłóciłam ze sobą całą długą kolejkę w spożywczym, jak sąsiadka-wariatka dybała z konkubentem na lokatorów z wizawi, jakoby przez ich odwierty wypełzli jej włosy, jak syn kłamał przed wywiadówką, że nic na niego nie mają, jak kupiłam sobie kozaczki, jak pomalowałam Buniozyla w tatuaże odnośnie spidermana, jak skończyłam z telewizją, jak się z mężem nie rozumiemy na polu herbaty, jak pies ujada od sąsiada i jak zapomniałam wszystko, o czym napisać chciałam lub jak to, co napisałam, skasowałam z głośnym „łeee”…


Jezusmaria! A może mi się ZNUDZIŁO?
To co ja teraz będę robić?
NIC?!



piątek, 14 stycznia 2011

MIKOŁAJEK CHCE DO MAMY!

Dziś będzie nienarcystycznie. Szok.


Będzie Apel:


Niniejszym chciałabym prosić Was o pomoc w wyborze notek z mojego blogu do ANTOLOGII, której pomysłodawczynią i siłą sprawczą jest Chuda-O-Wielkim-Sercu.
Dochód z publikacji pomoże wrócić do domu ciężko choremu Mikołajkowi. Do mamy i taty. Do przytulania. I żeby nie tęsknili.


Mój problem polega na tym, że nie mam pojęcia, które z notek wybrać, które nadają się do tak szczytnego wydawnictwa. Jeśli macie jakieś swoje typy, bardzo proszę o sugestie :) . Brzydkie wyrazy zastąpimy gwiazdką, chmurką, piorunkiem i trupią czaszką.


Będą plusy w niebie, więc ten.


I linkujcie! Linkujcie! Propagujcie! Rozsiewajcie wici!



piątek, 7 stycznia 2011

smells like lans spirit

Nie mam talentu do serwisów społecznościowych.


Trudno się dziwić, skoro nie mam talentu do społeczeństwa. W ogóle nie mam talentu. Żadnego. I jestem aspołeczna.
Zatem wszelkie próby zaistnienia w portalach kończyły się u mnie uwiądem i fiaskiem. Wszędzie mam pięciu znajomych, choć, muszę przyznać, że w czasach prosperity naszej klasy miałam ich może nawet ze stu. Ale teraz ich liczba spadła na powrót do pięciu, co odzwierciedla moją osobowość i jest manifestem.


Fejsbuka nienawidzę.


Pani w radiu powiedziała, że fejsbuk jest fajny pod warunkiem, że się ma fajnych znajomych. Widać nie są fajni ci moi znajomi. Są niefajni. Tacy jesteśmy. Zwąchaliśmy się.
Mimo tego, że jestem niefajna, (rząd niefajnych, grupa niefajnych), od czasu do czasu ktoś fajny stwierdzi, że mnie zna.
Jak mówi, to pewnie wie.
I właśnie ostatnio ktoś szalenie fajny został moim kolegą na fejsie.
Że jest taki fajny wcale nie wiedziałam. Miły, wrażliwy, oczytany, obyty. I gorliwie wierzący.
Bardzo się zdumiałam, gdyż dotychczas miałam go za kogoś z rodzaju oskulati, ale właściwie to go wcale nie znam, więc dopuszczam taką możliwość. Co by nie.
Otóż kolega ów się obnażył do miękkiego brzuszka nawskutek zgonu Człowieka Dużego Formatu.
Zatem Człowiek Dużego Formatu wziął i zgasł, a mój kolega napisał szybciutko na fejsie, że:


Śpieszmy
się kochać ludzi tak szybko odchodzą…, jak pisał ks. Twardowski.
Dzisiaj odszedł Krzysztof…, wspaniały artysta, ale przede wszystkim
niezwykły człowiek…, zaszczytem było pracować z nim i znać go
osobiście…
Żegnaj…, do zobaczenia …gdzieś , kiedyś mam nadzieję…


Hmmm. Te liczne wielokropki to zdaje się łkanie. Głosu łamanie, szloch zobrazowany w formie literackiej.
Chyba(?) jestem cyniczna, bo miałam wielką chęć go pocieszyć, że co prawda Krzysztof odszedł, ale zostało jeszcze wielu do ukochania. Być może nie tak wielkich i niezwykłych, ale też ludzi, bądź co bądź. I równie godnych miłości, takich jak: Karolak… Pazura… Zakościelny… Ibisz…


A nade wszystko Jacek Poniedziałek. Żywy!



wtorek, 4 stycznia 2011

margaryna trauma

Byłam dzielna. Nic mnie nie zmogło.


Nie nadgięło, nie nadgryzło, nie przepękło.
Nie złamała mnie wigilia, pierwsze święto, drugie święto. Nie wzruszył międzyświąteczny tydzień. Nie ukruszył mego monolitu sylwester ni nowy rok.


Dopiero BAŁWANEK!


Niedzielny bałwanek jest sprawcą mojej depresji.
Życie nie ma sensu, moje dzieci to banda zdziczałych potworów kwalifikujących się jedynie do programu superniani, a stary jest domatorem, zrośniętym ze swym lapem właścicielem wiekuistego globusa, który układa jego rysy twarzy w napis fak ju! Majuskułą. FAK JU! Boldem. FAK JU!


Superniania też zresztą jest do dupy. Odkąd odpięła nobliwy koczek i swą parasolkę Mary Poppins jęła otwierać w tyłkach innych celebrytów, straciła dla mnie całą wiarygodność. Od razu widać, że gówno się zna, skoro tego nie przewidziała. I każe dzieciom jeść margarynę. Tłuszcze transsodomogomoryjskie, wcielenie ZŁA, badania naukowe pokazują, żę od tego się maleje, kurczy, znika. Wysycha mózg i więdną synapsy.


Czyli znikąd pomocy. Muszę sobie radzić sama. Intuicyjnie.
Intuicja podpowiada mi, że oto powinnam wyjąć pas ze sprząchą i wygrzmocić. Wszystkich. Ustawić w dwuszeregu na mrozie i lać.


Albo uciec. Narzucić bielmo na powiekę, rozwiać włos i pod byle pretekstem wybiec w las w koszulinie. Tam zamieszkać z dzikami, dziki są relatywnie sympatyczniejsze. Dać się wykarmić losze, zostać jej córką przyrodnią, bawić się z warchlakami…


Poszliśmy na niedzielny spacer. Do lasu. Na saneczki. Było uroczo. Trochę Aramaj co prawda rzucał bryłami lodu, trochę nasrali psami dokoła, tak, że trzeba było bardzo uważać jadąc na dupolocie, trochę stary zmarzł, dostał globusa i se poszedł, ale ogólnie okej. Buniozyl zjeżdząjąc wołał w ekstazie: Ale odlotowo! Aramaj udoskonalił stok budując schody. Słoneczko świeciło, śnieżek skrzył się. Bajka.


Aby zatem zwieńczyć owo rozkoszne przedpołudnie, postanowiliśmy ulepić bałwanka. Śnieg był bałwankowy, nie było na co czekać. Przystąpiliśmy do prac zespołowych.
A właściwie szamotaniny, gdyż konflikty wybuchały na każdym polu. Mama, on mi zabrał śnieg to jedno z najlżejszych oskarżeń jakie padały. Dwoiłam się i troiłam by łagodzić spory, anse i rękoczyny. Dusić wrzaski i kwiczenia. Hamować inwektywy.
I w końcu, gdy bałwanek był już-już prawie gotów, to się wziął i przewrócił, nie całkiem samoistnie. Niby przypadkiem. Prawie zupełnie niechcący. Całkowicie nieprzypadkowo. Nie całkiem skończony. Nie do końca zaczęty.


A we mnie coś pękło. Rozpadłam się na trzy kulki, oczy z szyszek i mi ręce z patyków opadły.


I być może jestem przewrażliwiona, ale odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że moje dzieci (a zwłaszcza jedno) każdą, nawet najfajniejszą z teorii zabawę potrafią zamienić w koszmar. W dziką awanturę. W stres i w piekło. Wszystko jedno w co się bawimy: w pierniczki, w choinki, w bałwanki – zawsze z tego wychodzi jeden wielki mecz futbolu amerykańskiego. Są faule.


Droga supernianiu, co robić?
Wyjmij na chwilkę parasol z pupy Edyty i przyleć, proszę, bo się wykończę.
Lub kupię pejczyk.