czwartek, 28 października 2010

zen i sztuka rozmrażania samochodu

Motoryzacja pędzi naprzód. Dziś mi śmigła w osobie pewnej damy.

Bo tak. Rano. Przygruntowe przymrozki. Szron na pojeździe.

Powzięłam zatem narzędzie i wykonałam skrobankę. Szuruburu.


A jednocześnie zerkałam na pewną damę, co to wraz ze mną zawitała na parkingu, lecz miast skrobać drogocenny pojazd, zapaliła silnik i godnie zasiadła w klimatyzowanym wnętrzu. I gdy ja, niczym dziewczynka z zapałkami, naga i bosa niweczyłam płaszcz lipidowy swych alabastrowych dłoni, dama wsłuchiwała się w ton nadawany przez radio zet czy świergot innego rajskiego ptaka.

Ot luksusy.


Takie damy mnie drażnią.


Wiem, panie doktorze, wiem, powinnam spróbować seksu. 


Dziesiąć minut później, gdy już zalogowałam Buniozyla w przedszkolu, dana dama błysła mi w oko swą rozmrożoną strzałą w siną dal.


Ergo: piętnaście minut ta szczeżuja stała i smrodziła na MOJEJ planecie.

Zatruwała MOJE środowisko naturalne.

Sprawiała, że giną lasy tropikalne, walenie wylegają tłumnie na brzeg, wysmołowane na czarno foki szare zdychają w męczarniach, usycha grzegrzółka.

DŁUGO BY OPOWIADAĆ.


Wiem, panie doktorze, wiem, seks.

Podobno dobrze robi na kompulsywne segregowanie odpadów.



poniedziałek, 25 października 2010

cze cze cze cze czendżys

Buniozyl bezszelestnie zrzucił skorupkę dziecięctwa.

Ni stąd i z owąd z bobasa stał się wyszczekanym małolatem.


Powiada do mnie tak:

Nie mów teraz do mnie, bo się nie mogę skoncentrować.


Albo (waląc pałeczkami do chińszczyzny w gary i patelnie): Teraz będę grał o miłośći.


A zapytany: KTO TO ZROBIł?! rzecze: To nie ja! Ja cały dzień spałem wczoraj.


I koloruje, koloruje, koloruje. Czego nie robił drzewiej. Dotychczas przedszkolanki musiały za niego wykonywać zadania plastyczne, żeby nie było pretensji, że nie osiąga sukcesów na polu.

Aż tu nagle: tadam!

Nie dalej jak dwa tygodnie temu spod jego ręki wyszły pierwsze głowonogi, a przedwczoraj pierwszy samochód (chyba) osobowy, do złudzenia przypominający pantofelka, posiada nawet adekwatne undulipodia.


Jestem stara.




wtorek, 19 października 2010

był tam zwyczajny świerszczyk blaszany

Zerkłam do netu. Net jest dla mnie pożyteczny z wielu względów.

Dziś, weźmy, przetestowałam, czy mam serce.

Wynik jest taki, że mam i nie mam.


Po pierwsze, wyszło mi, że nie mam, gdyż był zamach w łódzkiej siedzibie PIS, dwie osoby nie żyją.


A potem okazało się, że mam, gdy przeczytałam, że mały Adrian z pogotowia rodzinnego powiedział:

Jeszcze po mnie jakaś mama nie przyszła.

Czeka już dwa lata.


poniedziałek, 18 października 2010

panie doktorze, wszystko mnie wkurwia

Postanowiłam zerwać z dotychczasową osobowością.


Zrzucić skórę plugawą i wyfrunąć motylem w przestworza.

W tym celu muszę wdrożyć ruch na świeżym powietrzu, gdyż jestem potworem, pardon.


Czy są na sali inne potwory?


(Podobno na wapory najlepszy jest ruch na świeżym powietrzu. Czuję, że powinnam się na rok-dwa wyprowadzić do szałasu).

Dzieci mi się jąkają od tego, że jestem suczą wredną i nie potrafię ukryć, a może za mało się staram, że mnie denerwują, drażnią, męczą i nudzą.

Lecz gdybym się starała, to czy by się nie zorientowały, droga redakcjo?

Tak, pora na wyznanie, iż oto powiłam, a teraz nie mam pomysłu, co dalej.

Na swoje usprawiedliwienie podam, iż w ogóle nie mam pomysłu, co dalej.


Ale pomyślę o tym jutro.



Obecnie jestem zaabsorbowana byciem personą non gratą, weszliśmy bowiem w interakcję sąsiedzką z użyciem wody. Zalaliśmy mianowicie zamieszkujący pod nami wielogłowy ród państwa Quasimodo. Podobno.

Podobno zdarzyło sie to około pół roku temu.

Pani Quasimodo po upływie 182 i pół dnia bacznej obserwacji plamy na suficie (czy narasta) zgłosiła niezwłocznie do spółdzielni fakt zaistnienia zacieku.

W obliczu awarii zjawił się w mojej łazience Inżynier Wklęsły, popukał, postukał, orzekł, że to nie rura i umył ręce w imieniu spółdzielni mieszkaniowej.


Zatem pani Quasimodo dopadła mojego małżonka. I to był jej błąd, gdyż mąż mój POTRAFI BYĆ CZARUJĄCY, ale z tej umiejętności nie korzysta.

Albo nie potrafi i korzysta. Nie wnikam. Dość, żę panią Quasimodo potraktował z góry jak przystało na prawdziwego Hrabiego von Radzionków i, korzystając z jej ograniczonej percepcji werbalnej, powiesił jej, godnie, jakiś makaron na uszach. Indagowany wszakże o oględziny miejsca domniemanej zbrodni obiecał oględnie, że zjawi się u niej maniana, w sobotę. I znikł.


Wówczas skojarzyłam nagły chłód w stosunkach, z wystąpieniem plamy piętro niżej. Pani Quasimodo ryczała bowiem zwykle z drugiego końca ulicy : DZIEŃ DOBRY! POGODA ŁADNA! A od jakiegoś czasu chłód. W oczy nie patrzy, plecmi się odwraca obuwie swe tekstylne taksując intensywnie pod kątem podeszwy.


A więc to stąd jej oziębłość!


Poniekąd ją rozumiem: pół roku czekała grzecznie, aż się DOMYSLĘ, że ją zalałam, a gdy nie wpadłam na to, postanowiła się śmiertelnie obrazić.

Lub, co bardziej prawdopodobne, uznała, że pora by odświeżyć łazienkę, więc zapuka po walory finansowe.

A tu mąż.

Niedopsz.

Z nadejściem zatem soboty mąż udał się (godnie) do pani Quasimodo. Spotkał ją w na progu jej mieszkania: zrobiła pająka w drzwiach i oświadczyła, że nie wpuści. Że dzieci sobie nie życzą. Na pytanie małżonka: To co teraz? Rzekła: Nic

Acha. Nic. Dobrze.


Niedobrze. Czuję teraz, że oto po wieki wieków utraciliśmy miano ludzi przyzwoitych. (O ile może je nosić ktoś, kto uchyla się od przyjęcia kolędy i nie wiesza w oknach firanek). No dobra: nieszkodliwych szatanistów. Obecnie stało się jasne, że jesteśmy szkodliwi, wredni, pijemy krew ludzką w osobie pani Quasimodo i jej niewinnych dziatek, a ta plama, to krew właśnie.


No ja nie wiem, kto tu jest szatanistą.


Od kiedy bowiem pan Quasimodo, jako menel, wyzionął ducha w piwnicy, nie znajduję przyjemności w obcowaniu ze swoimi rowerami. I zagarnęli klucz od suszarni. Susza tam te swoje milijony burych majtek. I się kłócą, wrzeszczą, klną na potęgę, bluźnią, zwłaszcza ministrant i katechetki. I ich pies szczeka, jak tylko pani Quasimodo opuści próg domostwa, czyli w niedzielę od wpół do jedenastej do dwunastej trzydzieści i…


sobota, 16 października 2010

wtorek, 12 października 2010

ani-ani

O co chodzi z tym sportem?



Bo, weźmy, jadę dziś rano na zakład i mówią, że we krwi sportowca znaleziono cząsteczki, ziarenka czy inne elementy, plastiku.

I że to może nie doping, niemniej świadczyć może o transfuzji krwi.



(A może o zjedzeniu bałtyckiego dorsza? Podobno torebki foliowe wrzucone do morza rozkładaja się na plankton, który następnie wdychany przez dorsza mógł się, przecież przedostać do krwioobiegu sportowca. Tak?)



A jeśli krwi, to czyjej? Pobranej od lalki Barbie? A może od właścicielki silikonowych cycków? Od Dody? – sama widziałam zdjęcia na pudlu: Doda siedzi i krew toczy do wora. Plastikowego zresztą.

Zatem sportowcowi przetoczono najprawdopodobniej krew Dody i on teraz ma osiągi. Sztuczne zresztą.



Doping – antydoping: sterydy anaboliczne, syrop pini, potrawka z płodów ludzkich, krew Dody Elektrody, aborcja, wąsy, brody, rosnące i zanikające penisy, ukradkowe zmiany płci, badanie krwi, moczu, chromosomu Y, czy jest.

I nadludzkie wysiłki, treningi, kontuzje, zawody, krew (Dody), pot i łzy. Poranne wstawanie. Jazda autobusem na basen szósta pięć. Biegi przełajowe deszcz nie deszcz.



Po co? Zapytuję? Po co się tak męczyć?



Skoro sport nie ma nic wspólnego ze sportem, czy nie lepiej by było go po prostu zlikwidować?

I zamiast udawac, że to sport, zalegalizować doping i urządzić mistrzostwa świata w dopingu: Kto zeżre więcej prochów i nie wykituje – ten wygrywa. Której z pań urosnie dłuższa broda, ta uzyska tytuł miss igrzysk olimpijskich, który z panów przekroczy dwa metry w karku – mistera.


Takie zawody to by było dopiero widowisko, a nie takie pitu-pitu, jak w przypadku rzekomego sportu: nareszcie można by zacząć mówić o nadludzkich możliwościach, o niezwykłych osiągnięciach naszych dopingowców.



No, ale może mój postulat nie jest jedynie słuszny, osobiście bowiem sportu nie uważam.



Na szczęście nie jestem jedyna, jest jeszcze N.

N. mianowicie, skruszona raz utratą gościnności spowodowaną nadużyciem wina czerwonego, przesłała mi liścik z przeprosinami i propozycją: Może jakaś kultura? Kino, teatr, galeria sztuki?

Odpisałam, że bardzo żałuję, lecz zaraz wyjeżdżam, a zresztą kulturą się brzydzę.

Na co N. odpisała, że faktycznie, kultura to ohyda, lecz jeszcze gorszy jest sport.



Najgorszy.


poniedziałek, 11 października 2010

z niczego nie ma nic

Pogoda ładna.


Jest to fakt nie bez znaczenia, gdy się ma dwie tony prania powstałego skutkiem grasującego pomiędzy członkami rodziny rotawirusa.


Więc piorę, piorę, piorę.


W wannie pływa pokrowiec na kanapę, wielki i ciężki niby waleń, a tymczasem po balkonie łażą panowie od wymiany poszycia.
Może ich poproszę, aby mi wyjęli z kąpieli piorącej tego namokniętego wieloryba. Wykręcimy go sobie razem, a potem kawka, herbatka…
Z panami się znam od połowy sierpnia, kiedy to ich wytatuowane torsy po raz pierwszy zalśniły mi od ciężkiej pracy. Odtąd są oni częstymi gośćmi na tarasie, gdyż pogoda, dotąd kapryśna, nie dała im szansy na rozwój w dziedzinie glazura-terakota.
Zatem najpierw nieśmiało zdarli, z użyciem elektromłota, zadawnione (tak, miały już PIĘĆ lat) kafle, po czym szereg nawałnic (w końcu było lato) nie dał im rozwinąć skrzydeł. Przykryli wobec tego świat czarną folią i znikli jak sen złoty.
Od tamtej pory dawkowali aptecznie czynności balkonowe, co jakiś czas przyłapując mnie w desusie za oknem sypialni siódma pięć, ale już dziś, zdaje mi się, nadają gastronomicznej bieli glazury mrozoodpornej ostatnie szare szlify. Jest pięknie: jak w nowootwartym dziale mięsnym dyskontu spożywczego. Jasno i apetycznie.


Poszli.


Wytargałam zatem z wanny prehistorycznego gada osobiście. Ocieka.


Kręci mi się w głowie. Siedzę na balkonie, szarawa biel glazury skrzy się w słońcu niczym przyprószony pyłem węglowym śnieg. Czuję się jak na feriach w Zakopanem. Relaks.
Tylko lekki skręt kiszek przywodzi mi co chwila na myśl koszmar minionego rota.


A jednak widok wklęsłego brzucha – bezcenny!



środa, 6 października 2010

koty mówio

Żona do męża (z lekkim wyrzutem):
- A czy ty wiesz, że tam po bulwarach nadmorskich śmigają
na  d w u k o ł o w y c h  rowerkach tacy, o, malcy dwuletni?

Mąż do żony (lekceważąco):
- Co ty opowiadasz, to nie są żadne dzieci. To są słynne andaluzyjskie karły. Oni mają po siedemnaście, osiemnaście lat!



Mąż do żony (filozoficznie):
- Być może w twoim ciele krąży atom zęba dinozaura sprzed trzech milionów lat…
Żona (olśniona):
- O Boże! Jestem zębem dinozaura! Tak właśnie się czułam!



Matka do Bunia (z kupą w majtach):

- Buniu, dlaczego zrobiłeś w przedszkolu kupę do majtek?

Bunio (otwarcie):

- Bo mi się nudziło.



- Aramajku, co chcesz do kiełbasy: musztardę czy keczup?
Aramaj (godnie):
- To i to – ponieważ jestem wyrafinowanym smakoszem.



wtorek, 5 października 2010

dziś jestem chujem

Today I’m a dick.


I jako taki pojechałem do galerii handlowej celem nabycia torebki, która
by nieco, choć na chwilę, zniwelowała to przykre uczucie.
Niestety, mimo iż wszystkie były chujowe, nie zdecydowałem się na zakup.
Wracając do domu, myślałem, że ONI też tam będą.
Ze mną. Zamknięci w jednym pomieszczeniu.
I będą mnie dręczyć, udręczać, a ja nie będę umiał ukryć, że ich dziś
nie znoszę, choć generalnie to ich kocham, oczywiście. [ofkors]


ALE NIE DZISIAJ!


Dziś ryj mam zbledły, włos wyrzedły i bardzo żałuję, że nie mogę się
katapultować na księżyc, gdzie mógłbym bez skrępowania walić głową o
krater. I histerycznie kląć, przeklinać, miotać przekleństwami.


Taki nastrój.


Ide się ugryźć w rękę. Do krwi.
Z najlepszymi życzeniami.



Szukam gorączkowo w myślach dziesięciu rzeczy, które lubię.
Wczoraj już były trzy.


Dziś ich liczba drastycznie spadła. Do dwóch.


Po pierwsze lubię dobro luksusowe – święty spokój. To gdy go nie mam, bo gdy jest, czuję się nieswojo. Nieprzyzwyczajona jestem. Spięta. Nerwowa.


Wobec tego, celem zrelaksowania się, postanowiłam podjąć kroki w kierunku zrobienia na drutach.
Celowo posłużyłam się, tu oto, formą dokonaną, gdyż robienie na drutach, nie jest mi obce, natomiast zrobienie jakoś mniej.


Chociaż nie. Razu pewnego zrobiłam. Skarpetkę. Ale nie wiem, czy się liczy, bo tylko jedną.
I raz czapeczkę.
Zrobiłam ją w dwa lata.
Jednego wieczoru robiłam, a drugiego zrobiłam, dwa lata później.


A potem jej nigdy nawet nie zgubiłam. To jest dopiero coś.
Choć właściwie to nic wielkiego, bo nie gubię.
Nie lubię gubić.
Nie gubię lubić.


Zastanawiam się wobec tego, czy powinnam napisać, że lubię robić na drutach? Czy mam do tego prawo?
Bo wtedy by były już dwie rzeczy…


Gdyby natomiast quiz opiewał na rzeczy, których nie lubię, to na dzień dzisiejszy mogę wymienić 101:
Po pierwsze, nie lubię zrobić na drutach…


Nigdy mi nie wychodzi.