wtorek, 30 czerwca 2009

były sobie raz trzy liski


Które jadły z jednej miski
(…)
i na golasa lubiły chasać,
i na bosaka lubiły skakać.
A. A. Milne


Niestety, nie dysponuję fotografiami z zajścia, bo ciągle PADA, więc nie noszę kolubryny, ale odbiło mi się na siatkówce oka.


Było tak: szliśmy sobie z rekonesanasu piaskownicowego.
I padał deszcz, i słońce świeciło. Bez parasola szliśmy, bo już nas nie bawi. Ale za to w kaloszkach.
W piaskownicach żywego ducha: wiadomo – deszcz jest szkodliwy dla zdrowia, nie to co telewizor.


Więc wpadliśmy do Mayonaisse i Żulietty z wizyta towarzyską.
W ogródek.


A w ogródku, jak to w ogródku, sprawy potoczyły się błyskawicznie:


Niektórzy sikali, a jak sikali to się posikali, a jak się posikali to gacie zdjąć musieli.
Jak niektórzy gacie zdjęli, to inni natychmiast chcieli.
Jak wszyscy gacie zdjęli to się w dzikim tańcu zaczęli wypinać na różne strony obwieszczając światu swoje płcie.
Oraz płcie rodziców.


Żulietta: Ooo! Masz małego siusiorka! Mój tata też ma małego siusiorka!


Potem Żulietta zrzuciła kaloszki, jak Żulietta zrzuciła kaloszki to Mayonaisse zrzuciła kaloszki, jak Mayonaisse zrzuciła kaloszki, to Buniozyl zrzucił kaloszki, jak Buniozyl zrzucił kaloszki to już nikt nie posiadał kaloszków. Wielobarwne kaloszki poniewierały się w mokrej trawie pośród kłębiących się niekompletnie ubranych bachorów. I wszystko to smiało sie perliście, piekło ciasto z ziemi i kamieni (Mayonaisse: Masz, ciasto się już upieczyło), rwało brudnymi łapami niedozwolone kwiaty z ogródka sąsiadów i zlizywało z bród sok z arbuza.


A ja nie miałam aparatu.



poniedziałek, 29 czerwca 2009

nie ujezżaj, moj ty gałubczik

Spadek ilości facetów w bezpośredniej bliskości mojej osoby, owocuje zniżką poziomu testosteronu we krwi tejże.


W ogóle się nie denerwuję. Chodzę sobie, chodzę, na jednej nodze.


A właściwie chodzimy. Z Buniem. To tu, to tam, w deszczu, na lody, lizaki i bumy. Obiadów nie jadamy, bo tam są kalorie, a oboje mamy lęk przed kalorią: on wrodzony (po swoich narodzinach przez trzy doby nie dawał się namówić na cyc ani na nic) ja nabyty (po swoich urodzinach rzuciłam jedzenie, z miernym skutkiem).


Zatem pędzimy czas beztrosko i bez napięć. Nie myjemy się, bo nie ma wody. Tzn. jest, ale poza siecią, bo jakby mało było ostatnio wody na świecie, to jeszcze rura pękła na osiedlu i utworzyła żółtą rzekę (Yangcy) i morze żółte (Huánghăi). Bardzo interesujące z punktu widzenia wielogodzinnej eksploracji w kaloszkach.


Zresztą, jesteśmy i tak umyci.


Wczoraj nas umyło, z butami: właśnie zapuszczaliśmy się w gąszcz celem zapoznania się z ofertą drugiego dnia festiwalu, kiedy nagle czarna chmurka, umieszczona dla niepoznaki na  r e l a t y w n i e  bezchmurnym niebie, wypuściła z siebie bicze wodne.
Oczywiście, nie będąc w ciemię bitymi posiadaliśmy pelerynki, kapturki, parasole i folie przeciwdeszczowe. Oczywiście.
Cóż z tego jednak skoro siekło od dołu: opad odbijał się od podłoża i podskakiwał na wysokość pół metra, mocząc nam tym samym spodenki do kolan.


Więc rzuciliśmy w diabły ten cały przeciwdeszczowy pierdolnik i dalejże, oddawać się kąpielom kałużowym w strugach ciepłego deszczu. Było bosko. W ogóle się nie denerwowaliśmy.


•••


My modliszki tak mamy.
Nie umiemy wspolzyc w zwiazku partnerskim. Podmiot związku partnerskiego nas stale wkurwia i mówi o nas „wredna”.
A przecież obiektywnie jesteśmy „fajna”.
Podmiot, wyjęty z kontekstu, też okazuje się w porządku.


Więc o co chodzi? Nie rozumiemy.


Rozważamy zmianę orientacji. Tak na próbę.



sobota, 27 czerwca 2009

walk on the wild side

Czy ja jestem matką podłą?


Dręcząc się tą myślą zauważyłam, że mi komputer pękł troszkę. ZA KARĘ!


Byliśmy dziś z Buniozylem na plenerowym koncercie muzyki beznadziejnej, pardon, chrześcijańskiej.
Było bardzo miło, zjedliśmy kiełbasę z grilla i tańczyliśmy dziko przy akompaniamencie artysty specjalizującego się w utworach na fletnię pana.
Ave Maria i lejtmotiv z Titanica – bdb.


Konferansjerkę prowadził w ząbek wyczesany młodzian z kręgów telewizyjnych, znany głównie ze swych skłonności ku sodomii.
I niech mi tu który powie, że katolicy to naród nietolerancyjny!


Lekko mżył cieplutki deszczyk i byliśmy bardzo szczęśliwi: ja, Buniozyl i sodomita w otoczeniu niepokalanych. Oraz pozostałe piętnaście osób z widowni. Potem Buniozyl zabił dwa baloniki i poszlismy do domu przez gąszcze. Lubimy gąszcze, więc poszliśmy.


Tymaczsem Aramaj w ciepłych krajach.


Zajechał. Czekamy co dalej. Na razie wiadomo, że wszyscy są od niego starsi. To bardzo obiecujące. Na pewno przywiezie bagaż bezcennych doświadczeń życiowych.


I właśnie bagaż stał się przyczynkiem do moich rozterek względem ewentualnej podłości.


Bo tak: pakowałam syna.
Ile tiszertów? – myślę.
Sześć. A i tak będzie chodził tylko w jednym.
Ile par majtek?
Siedem. A i tak będzie chodził tylko w kąpielówkach.
Spodnie (do kolan): 3 pary
Skarpetki: 2 pary (przypominam: ciepłe kraje)
Polar: szt. 1 – tylko na podróż.
Czapka z daszkiem.
Sandały, klapki.
2 ręczniki, pasta, szczoteczka, płyn pod prysznic, olejek do opalania.
KONIEC.


Czyli smętnie pusta torba.


I teraz tak: syn wsiada do autobusu. Pan kierowca zapodaje torbę do luku i pyta w zadziwieniu: TO WSZYSTKO?
Na to ja spozieram na pozostałe bagaże i widzę pękające w szwach walizy, wywatowane do granic torbiszcza, garbate plecaki 450 l.
I zamieram.


Ale jest już za późno aby dorzucić jakieś baranie skóry i wełniane onuce.


Błagam, powiedzcie, obiecajcie, że on tam nie zamarznie!!!



wtorek, 23 czerwca 2009

pogoda ładna

Ten typ aury nieodmiennie kojarzy mi sie z wakacjami z Tatą: pada oraz wieje.


Wakacje z Tatą miały ten koloryt, że w najlepszym razie mżyło.
Oczywiście, można próbować to zrzucić na karb zbiegu okoliczności, z tym, że każdy  i n n y  zbieg okoliczności bywa czasem korzystny.
W tym przypadku rzecz nie miała miejsca.


Jego przyjazd nad morze zwiastowały zawsze kłęby czarnych chmur nadciągające nieuchronnie z południa, niż baryczny, biometr niekorzystny  oraz przybór wód na Warcie.


A potem już wiadomo: dziesięć w skali boforta.


Dlatego woleliśmy podróżować nad jeziora.


***


Każdy tęskni do krainy swojego dzieciństwa (oraz sobie rzepkę skrobie). Czy był w niej szczęśliwy czy nie – nie pamięta.


Pamięta jedynie ukryte w zielonym gąszczu, uczepione krzewu ptasie gniazdko, pełne miniaturowych prehistorycznych stworów rozdziawiajacych szeroko obciągnięte żóltą skórą pyszczki. Pamięta rozpacz, gdy nazajutrz stało puste.


Pamięta zielonozłotą, prześwietloną promieniami słońca wodę, gęstą jak rtęć, maleńkie rybki skubiące delikatnie zanurzone niej dłonie.
Długie włosy wodorostów czesane dziobem łódki, żywe w wodzie a zdechłe na wyciągnietym nad powierzchnię wiośle.


Martwe natury z żywych raków na piasku, kompozycje z kamieni, muszli, patyków, roślin, za szkłem z lustra wody.


Dzieciństwo to kontemplacja. Smakowanie trawy. Wąchanie świata.


A co śmierdzi spalinami i skrzeczy budzikiem?


Dorosłość.



poniedziałek, 22 czerwca 2009

czarrrny piotruś


Powiem jak jest:


Trampki Converse nie nadaja się na deszcz, gdyż można zginąć w dwóch sklepach spożywczych.


Tyle spraw pragmatycznych. Celem zmiany nastroju opowiem teraz o piłeczkach.


Opowieść o piłeczkach jest równocześnie opowieścią o parasolu, paznokciu, bilansie zysków i strat. Jest opowieścią parafilozoficzną, opowieścią żywcem jakby spod pióra Paulo Coelho. Albo nie. W każdym razie RÓWNIEŻ niesie w sobie potężne przesłanie, więc posłuchajcie i nie szeleścić papierkami.


Krecia wyprawiła Mamę na wakacje.


Mama Kreci nie potrafi wypoczywać w sposób bierny, zatem wymyśla dla siebie różnorodne zajęcia typu sado-maso na czas urlopu.
Najwięcej satysfakcji daje jej użeranie się z młodzieżą, najchętniej gimnazjalną. W nawiasie: w ciepłych krajach, co lekko rekompensuje trudy.


I tu rodzi się przypowieść o dwóch piłeczkach, parasolu i paznokciu.
A było to tak.


Krecia została poproszona o uprzejmość, iżby wpadła PO DRODZE (Krecia nigdy tamtędy nie jeździ) po piłeczki dla młodzieży gimnazjalnej do Biura Podróży, bo jeśli nie Krecia swoją limuzę, to pilotka z dalekich stron zmuszona będzie mknąć z piłeczkami środkami komunikacji miejskiej i nieszczęście gotowe. Piłeczką młodzież gimnazjalna jak wiadomo dysponować musi, jak również kartami do gry w czarny piotruś, ponieważ jeśli nie skanalizuje energii w sporcie, to wiadomo co.


(Dygresja: babcia Tabazy nie przepadała za jej znajomymi: „ponieważ koleżanki ją psują, a koledzy to wiadomo co”).


Zatem Krecia, zaniedbując jednocześnie w sposób rażący obowiązki służbowe, popędziła do Biura, nawet udało jej się zaparkować w odległości < kilometra co już wprawiło ją w różowy nastrój, porwała swój ulubiony PARASOL i pobiegła stukając obcasikami na wysokie, secesyjne piąte bez windy, skąd wybiegła z piłeczkami, paletkami, skakanką, blokami rysunkowymi, kredkami małymi i dużymi oraz kartami do gry w czarny piotruś, ale za to bez ulubionego parasola.


Parasol – minus jeden.


Wieczorem Krecia przyglądała się swoim paznokciom z zamiarem położenia na nich nazajutrz czerwonej emalii.


Następnego dnia zapakowała Krecia Mamę i rybiooką, wiotką pannę Pilotkę do swojej limuzę, KAZAŁA ZAPIĄĆ PASY (panna Pilotka zdawała się nie zdawać sobie sprawy z konieczności zapięcia pasów) i pognała 60 km do tam.


KULIMINACJA


Po dotarciu na miejsce, w trakcie manewru cofania Krecia łamie sobie paznokieć na przekładni skrzyni biegów, co odbije się niebawem szerokim echem w kosmosie, ale nie uprzedzajmy faktów.
Zatem Mama i panna Pilotka, w czasie kiedy Krecia obgryza w kabinie nieprzyjemnie dyndający paznokieć, wysiadają, zabieraja swoje filuterne pugilaresy, zatrzaskują klapę od bagażnika, żegnają się z Krecią wylewnie całując ją we wszystkie trzy policzki, i odchodzą w kierunku neoplanu 220.


Krecia, zjadłszy sobie paznokieć (minus dwa) do krwi, odjeżdża.


Po przejechaniu dystansu około 40 km w torebce Kreci słychać znajomą melodię.
Krecia nie może odebrać, gdyż nie jest w stanie przy prędkości 120 km/h namacać torebki na tylnym siedzeniu, ale już zaczyna profilaktycznie zgrzytać w myślach zębami.
Telefon odzywa sie drugi raz, tu Krecia jest już pewna, że coś jest na rzeczy. Zatrzymuje pojazd, dzwoni i już wie: dowiaduje sie dlaczego jej ojciec co rusz pragnął zabić jej matkę.


Dwie umyślne, przeszkolone, opłacone, oddelegowane specjalnie do piłeczek – zapomniały o piłeczkach!!!


W dupie mam piłeczki!


Przyjedż, przyjedź koniecznie!!! Jeśli nie przyjedziesz wzrośnie odsetek niepożądanych ciąż wśród młodzieży gimnazjalnej! I to będzie wyłącznie twoja wina!


Piłeczka – minus trzy!




czwartek, 18 czerwca 2009

póki się nie przysiadł ten pan

Nie rozumiem: o co chodzi? Czy chodzi o pieniądze? Pieniądze to nie wszystko!


Jak już ustaliliśmy na wstępie, absolutnie nie znam się na muzyce i tego się trzymamy, tak?


Ale są pewne granice, poza którymi czuję się walnięta mocno w rogi i nie chodzi mi o Gosię Andrzejewicz. Ani nawet o zespół Feel, co to sobie swój osobisty festiwal na cześć własną zmontował, niech mu Bóg w niebiesiech wybaczy i skróci mu silnie autoerotyczną egzystencję poprzez grom z jasnego nieba, ciebie prosimy wysłuchaj nas panie.


Chodzi o Kubę. Kubę Badacha.


Kuba Badach, bowiem, popełnił straszliwą zbrodnię: to on zamordował Andrzeja Zauchę!!!


Jak do tego doszło?


Otóż pewnego dnia obiegła eter wiadomość, że nagrał on oto płytę „Tribute to Andrzej Zaucha” i, nie ukrywam, wieść ta rozbudziła mocno moje apetyty.
I tak sobie trwałam z pracującą intensywnie ślinianką. Do czasu.
Do czasu kiedy singiel promujący płytę mnie nie obraził. Okazał się być policzkiem dla moich wybujałych potrzeb.


Wysłuchawszy utworu „Byłaś serca biciem” nabrałam podejrzeń, że nie tylko da się czytać bez zrozumienia, ale także śpiewać, wykonywać, interpretować. Z tym, że nie podejrzewałabym o to gruntownie wykształconego w elitarnej uczelni na ultraekskluzywnym kierunku, niezwykle utalentowanego, zawodowego muzyka.
Jak widać wszystko jest możliwe.


Co zrobił Kuba Badach?


Zrobił pranie. Z wybielaniem. Wyprał piosenkę z poczucia humoru, rytmu, sensu, kredensu, wszystkiego. Vanish polskiej muzyki rozrywkowej.
Rozwlekł pośpieszny timing, bicie serca obsesyjnego stalkera wyczekującego w napięciu na swoją ofiarę i wykonał smętną wywłokę pościelową, rozlazłe murmurando duszonego nylonową pończochą łabędzia. Wśród, co ważne, poduch, aksamitnych poduch z pomponikami.


Wszystko pięknie ładnie, aranżacja, tonacja, gracja, sracja, muzyczne falbanki i pozłotka, ale nie na temat.


NIE NA TEMAT!


I w dodatku dorzucił TELEDYSK!


Kubaś. Nienawidzę Cię!



środa, 17 czerwca 2009

shanghai surprise

Wskutek odbytej wycieczki powstał u mnie w domu klub miłośników foki.


Cały czas dają sie słyszeć komentarze: foka to, foka tamto, w foce wyżej, foką bliżej, kup mi foke, kup mi foke.
Duże dziecko wszędzie widzi foki, a małe na pytanie „czy i ty także kochasz foke” odpowiada: niooo.
Emitowane są także uwagi i zarzuty w rodzaju: „foka lepsza” oraz „dlaczego nie kupisz foki!”


ODPOWIADAM:


Fokom mówię stanowcze nie, ponieważ bardzo jestem przywiązana do swojego wozu drabiniastego koń dychawiczny, oraz, tak się składa, nie posiadam wolnej gotówki w kwocie 75 000 i więcej.


Lub jestem sknerą podłą, która wmawia dzieciom, że JEDYNĄ PRAWDZIWĄ PAMIĄTKĄ Z ZAKOPANEGO JEST LI TYLKO KAMIEŃ RZECZNY, co to dyscyk go ukompoł ukołysał wiater, nie zaś ciupaga made in china (tak, tak, proszę nie regulować odbiorników: MADE IN CHINA) z markerowym dopiskiem:



Zakopane.



wtorek, 16 czerwca 2009

strawberry fields forever

Tak. Potwory poszly spać, a ja spruwam się musem truskawkowym z Finlandią. Bdb.


Łakocie i witaminy.


Dziś zasadziłam motyla w centrum handlowym
Zaczęło się wszystko od tego, że zbierałam poziomki w ogrodzie (jeeemyyy? cemu jemyyy?), gdy wtem gąsienica wpełzła mi na głowę. Nieświadoma obrotu spraw zabrałam ją do centrum handlowego, gdzie zorientowawszy się, że oto po mnie spaceruje, umieściłam owada na regale ze spodniami w pewnym butiku.


Jeśli komuś motyl wyfrunie z kieszeni dzinsów, proszę pamiętać: to mój!



dziemy moku?



poniedziałek, 15 czerwca 2009

izi rajder

Tęsknię do Foki, wiatru we włosach, regli, sregli, chuj wie czego.
Chyba zostanę kierowcą tira.
Tu mnie nie bawi.
Tu permanentnie zryty beret, syf, kierat.
Mam kryzys powrotu do codziennych obowiązków. Sie nie bawie.



wtorek, 9 czerwca 2009

nasza koza becy bo jom bolom plecy

Poziom niezrozumienia między niedobitkami płci pięknej a płcią brzydką w miażdżącej przewadze, sięga tu zenitu.


Ja o wozie, płeć brzydka o kozie.


I tak, już drugi rok z rzędu jeżdżę w sposób nieuprawniony z kartką a cztery w miejsce dowodu rejestracyjnego. Sama jestem sobie winna, gdyż tkwiąc w daremnym uporze, nie przysunęłam dotychczas Wydziału Komunikacji pod nos petenta.
(Małżonek jest mistrzem świata w stosowaniu opresji metodą biernego oporu).


Meee, meee!


Nuży mnie także wielokrotne powtarzanie w ciągu dnia perory na temat braku walorów odżywczych kokakoli i czipsów.
I że równie dobrze można by się napić oleju silnikowego. Przepracowanego. I zagryźć papierem ściernym. Posolonym.

Ale dlaczego? Wytłumacz mi dlaczego? Nie przyjmuję do wiadomości odpowiedzi „bo nie”.

(Aramaj jest mistrzem świata w stosowaniu opresji metodą zdartej płyty).


Meee, meee!


I że nie wolno w pierwszych słowach swego listu gryźć interlokutora w rękę, wrzeszczeć o wszystko godzinami i w złości smarkać matce w spódnicę.
(Buniozyl jest mistrzem świata w stosowaniu opresji metodą łatwo wybuchających, niekończących się decybeli).


Meee, meee!


Ko-za-me.



poniedziałek, 8 czerwca 2009

mamaniebij!

Bardzo dzisiaj jestem ten. I nie ten.


Ten, gdyż mam na sobię nową parę jeans rozmiar 34 yeah, yeah.
Co prawda z Orsay’a, więc się nie liczy, ale nie wszyscy muszą zaraz o tym wiedzieć, nie?


Nie ten, ponieważ małe dziecko usiłowało wczorajszej nocy popełnić samobójstwo, a winą za to obarczyć mnie.
Wyskoczyło, mianowicie, na kepkę z łóżeczka, robijając sobie nos i górną wargę. Wszystko to po tym, gdy rycząc wściekle, żądało abym je wzięła do siebie do łóżka, a ja kategorycznie odmówiłam oświadczając, iż mam ważniejsze sprawy w komputerze.
I wtedy rozległ się huk i wrzask i dziecko znalazłam poległe z rozkwaszoną twarzą na panelu.


TAKA OTO KARA SPOTYKA MATKI ZA SAMOWOLNE USIŁOWANIE CZYNNOŚCI NIE ZWIĄZANYCH Z ROZKOSZAMI MACIERZYŃSTWA.


Pobladłymi dłońmi pozbierałam resztki dziecka z podogi i pobiegłam tamować krew buchającą z nozdrzy. Obmywałam szlochając, że nic się nie stało, a krew płynęła wartkim strumieniem, i dziecko ryczało a ja czułam, że mi słabo i miażdżące poczucie winy, że jestem superkurwapotworem, który zabił swoje dziecko za to, że chciało się tylko przytulić, że przedłożyłam swoje allegrowe psychostylizacje (wystawić wózek w niedzielę o 22, w niedzielę, po grillu wszyscy siadają do komputerów i kupują wózki) nad zdrowie i życie swojego maleństwa.


Maleństwa, które między nami mówiąc, jest potworem, i które ogarniete buntem dwulatka nie rzuci ziemi, odda życie za sprawę aby tylko postawić na swoim.
Maleństwa, które przy gościach prosi cichym głosikiem mamaniebij i patrzy jak łania.
Maleństwa, które pyta swojego ojca ze współczuciem: Maś aua? Mama bije?


Dziecko chyba czuło, że przegięło, gdyż kiedy tylko przestało sikać krwią z nosa i zostało przebrane w nową piżamkę, jęło mnie zapewniać, że już nie boli. I faktycznie, zamiast spodziewanej jesieni średniowiecza z twarzy, mialo już tylko nieznacznie spuchniętą górną wargę.


I dzisiaj jest jak nowe.
Ale ja już nigdy nie będę sobą.


I tak za każdym razem.



piątek, 5 czerwca 2009

palce lizać!

Z okazji zdanego egzaminu na kartę rowerową udaliśmy się (na rowerach, naturalnie) do punktu sprzedaży kebeba.


Kebab był pomysłem Aramaja, gdyż nigdy wcześniej on nie konsumował podobnego rarytasa. Co prawda danie z lokalu, który mieliśmy na myśli, smakiem swym niebezpiecznym przywodzi na myśl psa zmielonego razem z budą, ale mus to
mus: kolega życzy fetować: fetujemy, choby rzygać.


Udaliśmy się więc do miejsca przeznaczenia (sic!), wcześniej jednak zadzwoniliśmy przezornie do męża, z prośbą o wish us luck, i żeby sie pożegnać, tak na wszelki wypadek, po czym uzbrojeni w węgiel leczniczy oraz torby chorobowe pojechaliśmy mamrocząc zdrowaśki.


Zrazu uprzedzę, że nie jestem osobą (OSOBĄ nie jestem!) nadwrażliwą na czystość otoczenia i nie wierzę w bakterie. Wcale. No, chyba że kałowe: w telewizji powiedzieli, że bakterie kałowe istnieją i w dodatku są WSZĘDZIE. A większość, zdaje się, w tej konkretnie budce, najedzone, tłuste, widoczne gołym okiem. Ale nie bądźmy drobiazgowi. I nie uprzedzajmy faktów.


Zatem zajechaliśmy.


Zamówiliśmy.
Panienka z okienka najpierw wzięła od nas kasę, wydała fragment reszty, następnie schwyciła tymi samymi rękami (A jakimi miała schwycić? Przecież nie miała innych!) bułeczki i odłożyła je na blacik. Następnie przekazała czarniawemu młodzieńcowi za ladą dyrektywy i pobiegła rozmieniać pieniądze.


Czarniawy młodzieniec był, zdaje się, odrobinę niedysponowany, gdyż bez przerwy kichał siarczyście zasłaniając się wszakże elegancko wierzchem dłoni. Więc się nie liczy.
Następnie wnętrzem powyższej dłoni przyrządzał dania, ale dla innych osób, więc przyjęłam, że większość pneumokoków osiądzie na ich potrawach, a na naszych zacumują nędzne resztki najsłabszych osobników (jeśli się uda i nie kichnie w międzyczasie).


W końcu wróciła panienka z długo wyczekiwanymi, świeżo zmutowanymi szczepami meningokoków i rotawirusów.
Zaczeła sortować z woreczka drobniaczki i kiedy już wszystkie typy drobnoustrojów jakie rozróżnia mikrobiologia, i te jeszcze nieodkryte, te mutanty sprzed minut dwóch, osiadły i oblepiły dokładnie jej paluszki, wtedy dopiero złapała w garść NASZE bułeczki i położyła je na grillu.


W ogóle nie zemdlałam.


FETUJEMY!!! Poza tym, wzięłam to za koloryt lokalny. Kebab to kebab. Z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ze wszystkimi tego kosekwencjami. Z całą gamą doznań. Włączając w to paniczny strach przed natychmiastowym zgonem na spiralną sepsę z powikłaniami.


Ale za to młodzieniec nie kichnął! Obserwowałam go bacznie, w napięciu. Nie kichnął!


BYLIŚMY URATOWANI!


Po pobraniu dania z okienka, pojechaliśmy do parku, usiedliśmy i skonsumowaliśmy (Buniozyl wcinał, aż mu się uszy trzęsły), pohuśtaliśmy się, pokręciliśmy na karuzeli.
Minęły dwa dni wyczekiwania w pełnym napięciu. I nic. Żyjemy. Chyba.


Można więc przyjąć, że impreza się bardzo udała. I te EMOCJE! Bezcenne.


MORAŁ: Garść bakterii na podwieczorek naturalną szczepionką dla Twojego organizmu!




czwartek, 4 czerwca 2009

avec moi (ce soir) czyli krecia i mężczyźni

Zacznijmy od początku.


Krecia całe swoje neurotycznego dzieciństwo nadwrażliwego bachora, hartowała się jak stal.


Była
dzieckiem niejedzącym (bałuckie, limfatyczne) o pałąkowatych kończynach, z blond mierzwą na
główce i ponurym spojrzeniem serwowanym niechętnie spode łba.


Najpierw
nie można jej było umieścić w przedszkolu, gdyż cierpiała męki i katusze
wskutek organicznego nieprzystosowania społecznego. Zjadała kciuk na
osobności, a w świetle jupiterów dolną wargę. Miała permanentną gorączkę
i trwale powiększone węzły chłonne. Krwawiła z nosa na zawołanie.
Bolały ją ząbki. Próby tuberkulinowe wypadały bardzo słabo oraz źle.


Następnie,
w szkole podstawowej, z której nie było już dla Kreci ucieczki,
zdiagnozowały ją jako „inną” kute na cztery nogi bachory z rodzin
proletariackich i jęły na przerwach zaganiać ją złymi słowy pod ławkę,
gdzie zasmarkana po pas Krecia szlochała ku uciesze gawiedzi, póki pani
wychowawczyni jej stamtąd nie wydobyła.


Wyglądało na to, że Krecia długo nie pociągnie. Że popełni samobójstwo wykrwawiając się z ostatecznie odgryzionego kciuka.


A
jednak nie. Wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi wskazującym na to,
że Krecia umrze w dziecięctwie na niechęć do świata, tak się nie stało.


Pewnego
dnia bowiem, mając już wówczas za sobą osiem trudnych lat, ogryziony do kości kciuk oraz
zjedzoną dolną wargę, tamtego dnia Krecia odkryła swoją tajną BROŃ.


Broń przerażającą, straszliwą, broń masowej zagłady.


Krecia skonstatowała, że ma bogaty zasób słów. I że tymi słowy może ciąć
jak brzytwą po oczach, niczym, nie przymierzając, pies andaluzyjski.


I ruszyła sobie z odsieczą.


Mijały lata.



środa, 3 czerwca 2009

nie kładź palcy między drzwi

Co się zderzę z Wielkim Światem w osobie Bohemy to potem mam czkawkę.


Jako, że dawno nie czkałam i zapomniałam, wzięłam bachory pod pachę i pojechaliśmy na Wernisaaaż.



Spotkaliśmy Bohemę.


Co u ciebie, co u ciebie, co robisz, co robisz.


Nic nie robię. Wychowuję dzieci i nie mam czasu na  d u p e r e l e.


I czkawka.
Ciekawe czemu.




wtorek, 2 czerwca 2009

ordnung must sein!

Trochę tu siedzę jakby niepewnie, wypatrując, jednym półdupkiem na krzesełku a drugim na parapecie okna.


Okna, pod którym zmuszona byłam dziś zaparkować, ponieważ jadąca przede mną ciężarówka postanowiła zamieszkać na środku ulicy. Wtem. Wysiadł z niej pan i bezceremonialnie wyjął jakieś utensylia z rodzaju uwaga roboty na drodze, awaria, zakaz wjazdu i wypierdalać.
Z przyjemnością, tylko tak się składa, iż jest to ulica z natury i tak już jednokierunkowa a w dodatku na niej znajduje się mój parking przyzakładowy.


Zatem, zachęcona znaki zsyłanymi mi przez ciężarówkę, pojeździłam sobie to tu to tam po mieście, by w końcu zaparkować na drzwiach do zakładu, na trzecim schodzie, obok dwóch innych desperatów. I teraz się waham czy postąpiłam słusznie, z punktu widzenia koła ujętego w metalowy żółty nawias.


Takie to u nas na wsi mamy dylematy: co wypada a czego nie wypada.


Nie to co w Wielkim Mieście.


W Wielkim Mieście niebo jasne i na podobne rozterki nie czas ani miejsce.
Za to jest ENERGIA i mnóstwo miejsc parkingowych. WSZĘDZIE.


Weźmy przykład z życia wzięty.
Jedziemy z Szafranową jej wampim pojazdem opancerzonym, białym tylko dla zmylenia przeciwnika.
Jedziemy na dworzec. Centralny.
Śpiewamy, że między nami nigdy nic nie było, co jest oczywistą nieprawdą.
I co robi Ona?
Ona skręca w dróżkę opatrzoną znakiem zakazu a wiodącą do Pałacu, po czym, z niezmąconym czołem parkuje literalnie na przejściu dla pieszych, w sensie, nawet w poprzek, tak twarzą do nadbiegąjcego tłumu, i wysiada oświadczając, że grunt to nie dać się złapać, o policja, uciekamyyy!


Uciekamy więc przecinając ulicę tuż nad podziemnym przejściem dla pieszych.


Jako osoba z prowincji pytam, aby się upewnic:
- Acha. Czyli tam jest parking a tu jest przejście dla pieszych?

- Tu jest Russland – odpowiada chichocząc szatańsko…


To co ja się będę przejmować jakimś trzecim schodem.