wtorek, 27 lipca 2010

bezendu

Zastanawiam się nad tajemnicą, którą kryje moja aura, a która każe zbiegać się ze wszechświata roztomajtym starym ropuchom i wchodzić mi na głowę.

Dziś, dajmy na to, w wakacyjnym przedszkolu, do którego uczęszcza Buniozyl opierniczyła mnie pomoc do dzieci.

Jako, że nie jestem już nigdy sobą, natychmiast poleciałam na skargę do dyrekcji.

Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nadużyła ona (w sensie pomoc, nie dyrekcja) mojej uprzejmości nie pierwszy raz. 


Personel pyskuje, a w klozecie śmierdzi szczyną.


Nie jest dobrze. Osiągnęłam już taki stan, że czekam właściwie na kogoś, kto mnie zaczepi, powie, że mój samochód mu zasłania, czy coś.

Czekam. Czaję się, żeby zaimprowizowawszy na szybkości irokeza wrzasnąć z bielmem na oczach: AR JU TOKIN TU MI?! AR JU, KURWA, TOKIN TU MI?!




Jeśli kondycję psychiczną mierzyć ilością zakupionych na allegro IDENTYCZNIE TAKICH SAMYCH butów damskich, przy czym ilość kopytek jest tu odwrotnie proporcjonalna do wysokości nastroju, to powinnam sobie szczelić w łeb z obcasa.

Ale same buty: palce lizać. Pod warunkiem, że mi ich nie odpiłują…




Fajnie jest stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że nasze dziecko ma poczucie humoru. Takie, o jakie nam chodzi.
Moje dziecko, to nieduże, wybuchło dziś perlistym śmiechem, kiedy rzekłam:
- Jedz szybko, bo ci lody wystygną.



I jeszcze mnie dziwi, jak dalece się nie znam na ludziach. Lub była kumulacja. Wdepnęłam w koktajl składający się z jednego bajecznego buraka oraz jednej prymitywnej kurwy, odrzutów atomowych z miasta zet. Miasto zet jest z dawien dawna nacechowane przemysłem ciężkim i to może być to. 





Z gwiazd rokandrola kocham się w: 1. Janerce Lechu, 2. Maleńczuku Macieju 3. Sie zastanawiam…

W zasadzie mogłabym się z nimi ożenić, a Janerka to jest już nawet z urody podobny do mojej babci, więc śmiało moglibyśmy zostać rodziną. W pewnym sesie przez zasiedzenie.




Nie potrafię jakoś złapać w tym sezonie letnigo filingu. Wiosennego nie zdążyłam. Bo najpierw katastrofa, potem pogoda nieładna, następnie klęska żywiołowa.

Z latem mam tak samo: najpierw katastrofa, potem klęska, obecnie pogoda nieładna.





piątek, 23 lipca 2010

hasta maniana

Jako, że życie jest podłe, a świat niesprawiedliwy, toteż nie zdanżam kupić obuwia letniego w tym sezonie. A jest wykluczone by prawdziwa la donna e mobile zasuwała kolejny rok w ten sam powtarzający się lać przyodziana.


Newer egein.


Pal licho polskie centrumy handlowe wypełnione po brzegi asortymentem, co to la donny nie jara, ale w pogoni za przeboską koturną udała sie ona na drugi koniec Europy a tam…


…no właśnie…


tam…


pocałowała.


Nie, nie don Fernanda pod wąsa, choć padły zawoalowane propozycje (tu wtajemniczonym podam jedynie hasło do ekskluzywnych sezamów: HAJ DRAGON!) lecz klamkę przenajróżniejszym nadśródziemnomorskim butikom.


Tak, panowie panie. Szok kulturowy. Inaczej tego bowiem nazwać nie idzie.


Idzie bowiem wschodnioeuropejski, rozwydrzony młodą demokracją konsument, co to go udręczone ekspedientki mają rozkaz obsługiwać do ostatniej kropli krwi, do południowoeuropejskiego sklepu obuwniczego, idzie, powiedzmy o 20.45.
Bo wiadomo: sjesta.
Rano sjesta, w południe sjesta, wieczorem myśli, że może się, może, w przerwę w sjeście ze swoim zapotrzebowaniem na wyroby skórzane iberyjskiego przemysłu obuwniczego (ichniejszy Radoskór) chytrze wpasuje ze swymi walorami na euro skrzętnie przeliczonymi.


Idzie buńczuczny, piórko mu się migoce.


Widzi magazyn skrzący się wielorakim asortymentem oraz oświetleniem w paśmie atrakcyjnym i zakupom sprzyjającym. Wkracza. Ślinianka mu pracuje, oko jak u jaszczębia połyskuje łypiąc, dłoń w krogulcze paznokcie nr 103 urban purple zdobna zaciska się już na pierwszym upatrzonym egzemplarzu, gdy wtem…


światła gasną
muzyka milknie
roleta opada (na szczęście tylko do połowy)
urocze ekspedientki przybierają naraz nieprzysiadalny wyraz ócz


i wszyscy konsumenci jak raz karnie odkładają na miejsca mierzone właśnie pepegi i przy akompaniamencie szelestu własnej odzieży opuszczają głowy i lokal.


eee…



czwartek, 22 lipca 2010

lepsze zero niż nic

Najgorzej.


Rzuciłam się wobec tego na te swoje wycharczane wakacje jak pies na kobiety a tam: zadziwienie.


Dwa tygodnie w osłupieniu tu i kolejne dwa stuporu tam, sprawiły, że już nigdy nie będę sobą.


I stąd mam depresję.
Stąd i nie stąd. Nie wiem, może to z upału, ale mój stan permanentnego nieogarniania kuwety zamienił się w stan podwyższony.
Stan alarmowy, rzekłabym.


Rzekłabym, ale nie rzeknę, gdyż zwierzyć się nie mam komu.


Nie daj boże mężu. Mąż, gdy słyszy o depresji to już jest tak wkurwiony, że dla własnego dobra lepiej się z tego pomysłu wycofać, udawać, że się jej nie ma, nie miało i mieć nie będzie.
Mąż nienawidzi bowiem depresji żony. Uważa, że jest to stan wymierzony w jego dobra osobiste. Że żona posiada depresję celem zarzucenia mu sprawstwa i popsucia dnia, miesiąca, a nawet roku.


Zatem jest prawie jak zwykle.
Jak zwykle prawie kupujemy samochód.
Jedziemy na prawie wakacje.
Prawie nad morze.


 


Prawie. Najgorzej.