niedziela, 27 maja 2012

co gorsza nie myszki, lecz szynki i sadło

Z okazji Dnia Matki poczułam jednak wielką ulgę.
Nadeszła z wiekuiście niedoczytanych WO Extra, a konkretnie ze wspomnień Marka Raczkowskiego o tym, jak go wychowano.


To oto wynurzenie wlało w moją duszę potworną otuchę:


(…) Nie, tata nigdy mnie nie uderzył. Tylko mama. Chodziła za mną i tłukła pasem. Lub jakimś sznurem. Na przykład po nogach. Potwornie przy tym krzycząc. To nie były jakieś wychowawcze wrzaski, tylko wyzwiska, obelgi straszliwe. Typu: skąd się taki debil w naszej rodzinie wziął? (…)


To mi daje nadzieję, że Aramajowi zaszkodzą moje naloty werbalne tylko na tyle, na ile zaszkodziły  Raczkowskiemu.
A jemu zaszkodziły bardzo fajnie, nie?


My w ogóle z Aramajem to mamy konflikt serologiczny – ciągle nam iskrzy. Aramaj najpierw depcze mi po piętach i mnie dręczy, a potem ucieka przed moim rozpędzonym kołem zamachowym, którego już nawet ja sama nie potrafię zatrzymać, musi się wyhuśtać. Są ofiary, nie powiem, ale mam wrażenie, że im to sprawia masochistyczną przyjemność, to moje uwłaczanie słowem żwawszem- nareszcie jest się szarganym i opluwanym, ale NIC i NIKT nie jest w tej chwili ważniejszy, to on jest w centrum uwagi. Czy może w epicentrum. Komu wojna, komu krowa dojna. Wiadomo.


Poza tym moja krucha stabilizacja kulinarna legła w gruzach, odkad mój Stary został członkiem zespołu Metabolica. Gra tam na wieśle.
Dotychczas było tak: kura-ryba-ryba-kura, przy czym Aramaj ryba nie, Buniozyl kura nie, a Stary wszystko tak.
Obecnie jest inaczej: kura-ryba-ryba-kura, przy czym Aramaj ryba nie, Buniozyl kura nie, a Stary wszystko nie i w dodatku bez soli.
No dobra, ryba tak, ale w folii i bez soli i w ogóle ma depresję – podżera ukradkiem czekoladowe paluszki, pyszne i orzeźwiajace z płynnym nadzieniem, bo cukru też nie, piwa nie, wina nie, a wódki nie lubi. Oraz tłuszczu nie.
Usiłowałam się solidaryzować, ale odkąd przeszliśmy na dietę ścisłą, zaczynam podżerać ukradkiem czekoladowe paluszki, pyszne i orzeźwiajace z płynnym nadzieniem, czego bym do ust w życiu nie wzięła, gdyby nie okoliczności.


Tak wiec wytarzawszy łososia w czosnku i ozdobiwszy dla porządku plasterkiem cytryny umieram z głodu na myśl o obiedzie.
Marzę schabowym z kapustą zasmażaną i ziemniarach gniecionych z kostką masła.


Co to jest?!



niedziela, 6 maja 2012

w tych pięknych okolicznościach przyrody

Ach, jak bardzo się wzruszyłam! Nareszcie mam cudze dziecko!


Zostałam ciocią ! (Swoją drogą, nie brzmi to najlepiej, ale łykam, cel uświęca środki).


Medam e mesje, w poniedziałek, taktownie, tak, aby nie spóźnić się na maj, na świat zawitał Krepelek!
I, co tu kryć – jest
okropnie piękny, pulchniutki i pachnący. Taki w sam raz by go ukraść,
nacieszyć oko,
wymiętosić i powąchać, a potem, jak się znudzi, oddać mateczce i iść do
domu. Ten typ macierzyństwa, nawijmy je „pożyczonym” bardzo do mnie
przemawia i zamierzam go uprawiać, kiedy tylko będzie to możliwe.


No i właśnie z tej okazji chciałam matce jakąś budującą notkę na nową
drogę życia, a dziecku bilet na dobrą wróżbę, ale długi weekend trwa już
od tak dawna, że nie jestem w stanie złapać dystansu niezbędnego dla
docenienia błogostanu macierzyństwa, który robi mi się dopiero w pracy, a
najlepiej jak wszyscy wyjadą na rok na Islandię, co się jeszcze nie
zdażyło, ale co podobno nastanie, kiedy będę stara i chora i nie będzie
mi miał kto podać szklanki herbaty, co ja mówię, wody z węża, podać na
łożu boleści.


Nie wiem, może się kiedyś upiję i wyjdzie ze mnie moje prawdziwe „ja” –
piękne, wrażliwe i czułe. Pękną blokady emocjonalne wyrażające się w
powracających snach i zrobi mi się hir aj em, bo na razie ilekroć chcę
na poważnie, to mi zawsze skręci w tę utartą koleinę samobiczowania i
mówienia o sobie per „ta nieudaczna kretynka” co mi sprawia jakąś
masochistyczną przyjemność i przegania wszystkie trolle, za którymi, nie
ukrywam, strasznie tęsknię, by mi mówiły z wyżyn swojej wszechwiedzy, że
owa „nieudaczna kretynka” to najlżejszy z epitetów, które do mnie
pasują.


Wracając jednak do meritum, urodził mi się Krepelek i wszystko fajnie,
ale oczywiście nie obyło się bez depresji poporodowej. Złapałam ją i
mówię do męża:


- MĘŻU, JAKA JA JESTEM STARA! MOJE ŻYCIE SIĘ SKOŃCZYŁO! JUŻ NIGDY (bynajmniej w zamierzeniu) NIE BĘDĘ MIAŁA MAŁEGO DZIECKA!!!


A nieoceniony mąż na to:


- ALEŻ KOCHANIE, NIE ZAŁAMUJ RĄK! WSZYSTKO PRZED TOBĄ – MOŻESZ PRZECIEŻ JESZCZE ZOSTAĆ BABCIĄ!