poniedziałek, 23 kwietnia 2012

kopyrtki na klopsztandze

Kuchenny Klubik Poetycki im. Wisławy Szymborskiej zebrawszy się przy obiedzie toczy zaciekłą walkę na rymowane obelgi/obelżywe rymy.

Nie jedz kotleta, bo będziesz kobieta!
– pada seksistowskie ostrzeżenie pod aresem Aramaja.
Nie jedz sałaty, bo będziesz parchaty! – seria świszcze ponad stołem.
Nie jedz fryty, bo będziesz utyty! – rykoszet trafia w Buniozyla.
Buniozyl (któren miał nosić wdzięczne imię Miron na cześć poety, ale stary kazał się jego matce puknąć w czoło) zamyśla się  na chwilę, po czym zabija wszystkich jednym celnym granatem rymu żeńskiego:


NIE BĄDŹ DUPADY, BO BĘDZIESZ ŚWINIADY!


No!



sobota, 21 kwietnia 2012

apdejt

Właśnie dzwoniła moja teściowa, zdenerwowana, drżąca i spocona.


Pytała, czy wszystko w porządku, gdyż nieprzerwanie śniło jej się tej nocy, że dzieci wołają do niej POMOOOCY! POMOOOCY!
Z dna studni.


A nie mówiłam?



po owocach ich poznacie

To dzieje się samo. Przenika tylnymi drzwiami. Drzwiami z tyłu głowy.


Na starcie tej pięknej przygody jaką jest macierzyństwo mamy gotowe recepty: wiemy co i jak, kto co, kim czym i kogo czego. Nasza własna matka pokazała nam w końcu, jak nie należy robić. Bogatsze o tę zdobytą krwią i blizną wiedzę ruszamy z otwartą przyłbicą na podbój nowych terytoriów. Aby nam się nie nudziło w tej podróży zabieramy z sobą kilka książek, niezawodnych lektur z cyklu wychowanie bez porażek.


Lus. Wszystko będzie dobrze, bo będzie inaczej. Ponadto, wertując poradnik, ulepszymy, przesadzimy, podlejemy, sfertylizujemy, przytniemy,  podeprzemy. Już samo to, że będziemy robić dokładnie odwrotnie niż w przerobionej lekcji dzieciństwa, z pewością da efekty.


Cóż, kiedy się wtem okazuje, że dokładnie odwrotnie to też źle? Czy to karma (jestem za karmą!!!) czy lenistwo, czy może brak zasad i konsekwecji, ale na końcu i tak okazuje się, że jesteśmy „w domu”.


Zastanawiam się wobec tego czy w ogóle istnieje jakieś „dobrze”. Jeśli ktoś zna przykłady jakiegoś niepodkolorowanego „dobrze”, proszę o kontakt, gdyż łaknę niepodważalnych autorytetów.


Mam bowiem jedną z tych swoich długofalowych depresji pod tytułem: „popsułam swoje dzieci”, odnogę depresji właściwej pod nazwą: „nie powinnam w ogóle mieć dzieci”.


Nie powinnam mieć dzieci, gdyż nie wiem, co z nimi zrobić. Czuję, że COŚ należy robić, skoro są, ale nie wiem co i nie bardzo mi się chce. Trzeba by jakoś je wychować, jakoś szczególnie, specjalistycznie, według obowiązującego trendu, mody, zasad, koncepcji, badań naukowych, które dowodzą, a ja potrafię je tylko kochać, złą, głupią, zakazaną małpią miłością. Na resztę brak mi ambicji, pomysłu, a nade wszystko cierpliwości.


Niby hodują się nieźle, mimo tej toksycznej atmosfery, w trujących oparach nieprawidłowego uczucia. Nie są głupie, ani brzydkie, a to, że są uparte, leniwe i pyskate nie powinno mnie dziwić, ale jako swój własny najsurowszy krytyk nie daję sobie spokoju. Dręczę się myślą. Zadręczam.


Małżonek twierdzi, że grubo przesadzam, ale on się nie zna. O nie wie, a ja WIEM. Wiem, że wszystko robię źle, źle, źle.
I że moje źle, źle, źle plus ich upór, nietrzebione lenistwo i brak modelowania kręgosłupa moralnego – hartowania naprzemiennie w zimnej i gorącej kipieli wysokich wymagań i niskich amplitud – owocują miazgą.


Na przykład zapaleniem miazgi, o czym, jak zapewniał nas ongi Żułaski –


c.d.n.