poniedziałek, 19 stycznia 2009

de ski

Dobra. Nakupiłam dzisiaj dużemu synowi utensyliów narciarskich za sto milionów.
Mogę teraz śmiało mowic do niego: drogie dziecko!
Niech no mi tu znowu ktoś zaimputuje, że nie kocham swoich dzieci, gdyż tak przeczytał w moim blogu. Znajdę i wyszarpię gonady.


Mam niezbite dowody zakupu! Znaczy, że je kocham. Są mi  d r o g i e !


Duże dziecko jedzie na obóz narciarski, a ja sie zastanawiam: co robią osoby bezdzietne z zaoszczędzonymi w ten sposób pieniędzmi?


Matko, ile ja bym miala brylantowych kolii, gdybym nie musiała co krok kupować kurtek narciarskich i kasków, butow przed i pośniegowych, nart zjazdowych, kijków, kominiarek, skarpet, dwóch par rękawic, termoaktywnych majtow, antymgielnych gogli etc.


Że nie wspomnę o codziennych potrzebach bieżących, długofalowym wikcie i opierunku, oraz trzystu sześćdziesięciu pięciu zmazywaczach rocznie, dwunastu cyrklach miesięcznie i siedmiu parach spodenek gimnastycznych tygodniowo.


A tymczasem wynędzniała matka haruje trzeci sezon w sztucznym futerku pozyskanym z nieprawdziwych mysich cipek. Nie ma ani jednego tipsa. I jest codziennie mniej młoda.


Tak czy owak ostatnio rządzą sporty zimowe.
Całe dnie pędzimy w pobliskim lesie na górce i oddajemy sie białemu szaleństwu w towarzystwie sobie podobnych.
Dziki juz chyba wszystkie padły od ustawicznego wrzasku wyrywających sobie dupoloty niewiniątek.
Nieduże dzieci są bowiem labilne emocjonalnie i się, załóżmy, śmieją rozkosznie, by za chwilę wrzeszczeć synchronicznie na dowolny temat.
Brzmi on zazwyczaj: Nie dam!
Lub: Oddawaaaj! Mooojeee!


Aż wiewiórki siwieją.


Ryczą tak strasznie, że aż pięknie. To jest jak lawina, jak tornado, jak tsunami.
Tylko lepsze, bo mozna wziąć pod pachę i zanieść do domu.


A tornada brać do domu nie radzę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz