sobota, 23 stycznia 2010

matka! jest tylko jedna.

Prześladują mnie rozentuzjazmowane dziewczęta z telemarketingu.


Nie pytam, skąd znają moje nazwisko. Zapewne zaprzedałam swoje dane za kawałek sera pleśniowego z wykałaczką w jakimś supermarkecie czy na innej stacji paliw. Natomiast niezwykle trudno jest mi, na ich niekłamaną radość z powodu, że mają ze mną przyjemność, odpowiedzieć: „spierdalaj, dziecinko” najczulej jak tylko potrafię.


Więc atakują bezlitośnie. Dzwonią przyczajone z numeru zastrzeżonego. Z zasady nie odbieram telefonów zawoalowanych, bo wiem czym to pachnie. Lecz, niestety, aparat mi szwankuje i nie wiem, kto zacz, a nieomylny instynkt mateczki natychmiast mi podpowiada, że to na pewno coś z dzieciątkami.
 
Odbieram zatem, a tam Mariola Koziołek gratuluje mi serdecznie, gdyż właśnie gruchnęłą w nią radosna nowina, że zostałam MAMĄ!


No, ja nie wiem.


To znaczy, niby tak, ale mam co do jej gorących winszowań mieszane uczucia. Jakaś wrodzona skromność nie pozwala mi z czystym sumieniem ich przyjąć. Uważam, że nie zasługuję, bo raczej się uchylam od obowiązków macierzyńskich na różne sposoby, choć rzeczywiście, mało skutecznie.
Zatem ona, że gratuluje, a ja jej na to, że jadę samochodem i właśnie mam zielone, do widzenia.


W pracy ponawia atak dziewica o innym nazwisku. Lekko się obrażam, ponieważ uważam, że zadzieżgnęła się między mną a Mariolą subtelna nić przyjaźni, a tu, powiedzmy, Agnieszka, rzuca się na mnie ze znanym mi już zestawem gratulacyjnym, recytuje go z emfazą i zadaje mi kilka rzeczowych pytań, na które ja odpowiadam bełkotliwie, trzymając przewrotnie słuchawkę z dala od ust.
Pani Agnieszka wyraża ubolewanie, iż mnie nie słyszy.
Ja na to chytrze, że bardzo żałuję, ale mam zepsuty telefon, a jestem w pracy i nie mogę krzyczeć.
Na to pani Agnieszka proponuje usłużnie, że zadzwoni, jak będę w domu.
W domu – odpowiadam trzeźwo – też będę miała zepsuty telefon. Ha! Do widzenia.


Jednak nie z Agnieszką takie numery. Nie z tą z Telemarketingu.


Wieczorem dzwoni telefon. Niby bachory mam wszystkie na oku, ale i tak odbieram, no bo może Ryszard?
Szybko się okazuje, że nie Ryszard, tylko pani Ewelina.


Gratuluje mi serdecznie.


Poddaję się. Postanawiam dać jej szansę. W końcu może jej płacą od roboczogodziny? Pani Ewelina produkuje się zatem dobre dwadzieścia minut.
Ja, w rewanżu, z wielkim zaangażowaniem wykrzykuję co chwila: Acha! i Tak!
Kiedy Ewelina co rusz upewnia się, czy jestem zainteresowana jej fantastyczną ofertą, rzucam zachęcająco: Pani mówi, pani mówi.
Na końcu swej kwiecistej perory bogatej w przykłady z życia wzięte i pytania, z którymi nie sposób się nie zgodzić, Ewelina upewnia się, gwoli formalności, czy wobec tego jestem zainteresowana kupnem.
Odpowiadam grzecznie, że tak, ale – pani pozwoli, że się jeszcze zastanowię, do widzenia.


(Rozumiane jako: spierdalaj, dziecinko – tylko nie tak czule powiedziane).


Entuzjazm w głosie Eweliny przygasa. Jest jakby nieco obrażona. Bardzo. Czyli jednak nie od roboczogodziny. Pfff, skąd mogłam wiedzieć?
W każdym razie od tego czasu nie dzwonią: ani ona, ani Agnieszka, ani nawet Mariola.


Szkoda.


Tylko one potrafiły mnie naprawdę docenić.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz