piątek, 11 lutego 2011

koniec języka (za przewodnika)

Poszliśmy oberżnąć dziecku język.


Prawdę powiedziawszy cel wizyty w gabinecie pani doktor specjalistki-od-błon-śluzowych-wyściełających-jamy-ustne był inny: chodziło o podcięcie wędzidełka pod językiem, ale nie uprzedzajmy faktów.


Zatem. Zanim powzięłam męską decyzję o ostatecznym rozwiązaniu (kwestii) języka, przeczesałam w te i nazad adekwatne fora. Tam dowiedziałam się, że metody pozbycia się uwięzi krępującej szeleszczące zgłoski są wielorakie: od totalnego uśpienia jednostki operowanej przez zespół profesorów w warunkach szpitalnych, do przecięcia wędzidełka „na kowala” nożyczkami do papieru i wydania sikającego krwią pacjenta zdumionej rodzinie z beznamiętnym okrzykiem „Następny!”.


Żaden z tych sposobów nie trafił jednak do mnie, jako do matki.


Zbita tym nieco z tropu postanowiłam zasięgnąć, nomen omen, języka u naszej przecudnej pani stomatolog dziecięcy, która hipnotyzuje bachory jak kobra i robi z nimi co chce. Ta mi rzekła, iż w jej przychodni oto, pełnej ryb w akwarium, puzzli, książeczek i medali za odwagę, przyjmuje pani specjalistka-od-uwolnień, że jest to zabieg szybki, łatwy, nieomal przyjemny, przykłada się bowiem gorącą elektrodę do tkanki i niepożądana znika jak sen złoty. Podbudowana mocno tą świetlistą prognozą zamówiłam wizytę.


(Tak sobie teraz myślę, że to jest rochę tak, jak z wakacjami nad Bałtykiem: jednego roku jedziesz i jest pogoda jak drut. Zaczynasz wtedy naiwnie myśleć, że tak już będzie zawsze…)


Zatem stawiliśmy się pełni otuchy i nadziei w danym terminie. W gabinecie powitała nas starsza pani doktor. Dzień dobry! - rzekła mrużąc powiekę ślicznie zdobną w perłowozielony cień i kiwając kształtną główką w przeuroczej aureoli z precyzyjnie wywiniętych loczków.


W pierwszych słowach swego listu zerknęła malachitowym spojrzeniem na dzielnego pacjenta i ostrzegła, z rozbrajającą szczerością, (wykonując przy tym takiego, wiecie, lwa rękoma), że na pewno będzie „ŁEEEEEE!”, bo zawsze jest „ŁEEEEEE!”.


Usłyszawszy tę przepowiednię dzielny pacjent łypnął złowieszczo. Ale nic.


Przystąpiliśmy zatem do rzeczy. Usiedliśmy w fotelu, ja w roli fotela właśnie (i, jak się później miało okazać, więzów, dybów, lin, sznurów, kajdan i okowów) a Buniozyl na mnie.
Na początek poddana została dyskusji kwestia narkozy: dzielny pacjent, jako osobnik nigdy przedtem nie znieczulany, miał przejść test skórny. Na widok strzykawki kategorycznie odmówił. Należało zatem na prędce wdrożyć inny model postępowania, gdyż jeśli nawet założyć, że pacjent pozwoli sobie wbić igłę celem testu, to na pewno nie da sobie wstrzyknąć znieczulenia do jamy ustnej. Gdyby jednak stał się cud, i dałby sobie, za namową wszystkich świętych, znieczulić język, to już na pewno nie pozwoliłby sobie manipulować przy wędzidle. Noł łej.


Zatem zaproponowano żel stomatologiczny o smaku owocowym. Dzielny pacjent wyraził zgodę, po czym, kontent z aromatu tutti frutti, otworzył ufnie jamę gębową iii…



…sprawy nabrały niejakiego przyspieszenia.


Gdy tylko pani doktor przytknęła elektrodę do obiektu, budynkiem zatrząsł potężny wrzask a dzielny pacjent wykonał spazmatyczne salto. Zatrzasnął żelazne szczęki i nie chciał ich na powrót uchylić. Trzeba było wezwać posiłki w osobach wszystkich pomocy dentystycznych z całej przychodnii.
Ja, jako fotel, trzymałam dzielnego pacjenta od spodu, jedna pomoc za ręce, druga za głowę, trzecia za wierzgające nóżki. Pani doktor rozwierała mu szczęki, nie wiem czym, chyba łomem, nie widziałam, bo pot zalewał mi oczy.
Po pierwszym cięciu konieczna okazała się poprawka, zatem pozwoliwszy mu na chwilę nieskrępowanego wrzasku, na „trzy” wszystkie złapaliśmy pacjenta za przydzielone obszary iii… jeszcze raz to samo.


W końcu. Dobra. Język. Wolny. Ale. Krwawi.


- Trzeba przypiec. (Przypiec, rozumiecie, powiedziała  p r z y p i e c ! ).


Dziecko. Ryczy. Wyje. Spazmy. Krew. Tampony. Gaza. Patrzy. Widzę. Wyrzut. Dlaczego? Mamo? Zdradziłaś! Podła! Boli!


Krwawi. Mocno krwawi. Język ukrwiony. Ukrwiony obszar. Obszar krwawi. Krew krwawi.
Dziecko spazmatycznie ryczy, miota się, wyrywa. Walczy o życie.
Zaraz się zaniesie. Zaraz się porzyga. Zaraz się udusi. Zaraz się wykrwawi. Zaraz umrze.
Słabo mi, ale postanawiam resztką sił zebrać się w sobie i po raz kolejny na „trzy” przypiekamy.
Trochę przypieczony, lekko zblanszowany, zaczyna na poważnie grozić rzygnięciem.


Mówię: przepraszam, ale teraz moja kolej: posiadam trachykardię oraz mroczki przed oczami.
Panie zeskakują ze mnie, zdejmują dzielnego pacjenta, otwierają okno. Mówią do mnie, dużo mówią, zadają pytania.
Z pozycji up side down uśmiecham się blado do zdumionego dzielnego pacjenta. Dzielny pacjent, zaopatrzony w medal za odwagę, dyplom imienny blendamed oraz grę zręcznościową, siedzi jak gdyby nigdy nic. Nie krwawi, nie rzyga, nie spazmuje. O niedawnych zajściach świadczy jedynie jego spocona grzywka i wzburzona fryzura pani doktor.


Leżę. Stygnę. Pani doktor trefi loki. Buniozyl pyka w kulki.
Mowi, że go nie boli.


I tak, o.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz