piątek, 10 czerwca 2011

my bunny lies over the sea

Obejrzałam wczoraj „Fatalne zauroczenie” kolejny raz po jakichś 20 latach.


I znów dałam się zmanipulować. Nieco, ale zawsze. Sądziłam bowiem, że tym razem na pewno będę stała murem po stronie Glenn, że będę krzyczała z fotela: Tu, tu masz nóż, na stole, bardziej w lewo. Rżnij sukinsyna przez pysk!

Ale znowu nie, w sensie, że nie do końca. To znaczy tym razem bardziej jednak Glenn, bo poprzednio to zdecydowanie Michael był biedną, nękaną sarenką, a ona brzydką ropuchą nieładną i, ach, czego ona od niego chce?


Obecnie optykę mam jakby z lepiej wyregulowaną, wyostrzoną i już się na potrawki z królików nie nabieram tak łatwo.


A jednak współczułam tej szmacie, Douglasowi, tak niechcący. Bo mi tę małą dziewczynkę zrozpaczoną rosołem z pupila pokazali, co tak nerwowo głaszcze nosorożca kiedy tatuś z mamusią robią sobie armageddon. A może to był jednorożec? To już w ogóle szloch.


Niemniej miałam go na muszce. Majkela, w sensie. Był na cenzurowanym.


No i wszystko fajnie, tylko dlaczego na końcu miłość wszystko zwycięża? Tego nie zniosę.
Dlaczego zamordowawszy wespół w zespół biedną, ciężarną, chorą psychicznie, nieszczęśliwą kobietę, udusiwszy, zastrzeliwszy, uprzątnąwszy jej zezwłok z gustownej łazienki para małżonków odchodzi w nierozerwalnym splocie grzać się we wzajemnym cieple?


Dałabym się nabrać na tę historię tylko pod warunkiem, że on by zwariował a ona popełniłaby samobójstwo. Lub odwrotnie.


Niemniej film bardzo stylowy. Kobiety z fryzurami od Vidala Sassoona Salon Szampoo, ondulacją jak puch letką, wnętrza ponadczasowe nowojorskie, samochody kanciaste, rozległe, to samo ramiona dam-gladiatorów otulonych w wysokogatunkowe wełny z merynosów i skórzane płaszcze, których wynędzniałe, emerytowane rzesze zaludniają teraz lumpeksy.


I telefony. Wszędzie aparaty telefoniczne ze słuchawą i trzema metrami kabla.
Ale na guziki.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz