Jeszcze nie wiem, co mi się przyśni, ale spełniłam dwa uczynki – zły i dobry.
Dobry i zły.
Zamurowałam żywcem osy na balkonie. Aniołek spuścił główkę.
Ścigałam po drogach i bezdrożach babę z dziećmi, żeby jej donieść, że nie ma świateł stopu. Oraz lewego takiego co świeci na czerwono. Takiego lewego tylnego czerwonego. Aniołek podniósł główkę.
Baba zresztą podziękowała serdecznie i pojechała sobie w siną dal. Jej dziatki pomachały świeżo poznanej cioci, inni kierowcy odtrąbili hymn na moją cześć na swych waltorniach myśląc: Jedź, pizdo!
Te osy, które nie wróciły tamtej nocy do domu przychodzą teraz na grób swych sióstr i pukają. Drepcą. Zaglądają do ustępów. Ceglanych. Nic z tego nie rozumieją. Przecież to było TUTAJ! Lęk i rozpacz rysują się na ich szczękoczułkach. No żal.
Nie było to specjalnie humanitarne i sumienie trochę kąsa, ale co było robić? Ruch na tarasie był wielki, osia fiesta, część buszowała w pelargoniach, inne celowały dżipiesem do dziury w murze. Osobniki młode, te co bardziej niedorobione, łaziły po domu, spały w ręcznikach w łazience lub oddwały duszka owadziemu bogu byle gdzie, co krok spotkać można było trupka na podłodze czy parapecie. Więc wzięli my ze Starym gips, zmówili wieczny odpoczynek i hasta la vista, babies!
Kiedyś w tej dziurze mieszkały trzmiele i to było git, nosiłam im miodzik w kobiałkach, ale którejś wiosny nie zjawiły się, albo umarły, potem to mieszkanie stało puste, a w tym roku wprowadziły się osy. Na swoje nieszczęście.
Z osami osobiste doświadczenie mam takie, że niewiele brakowało.
Czasem myślę o innych ewentualnościach, o tym, że może było inaczej, a potem reload jak w grze i ile jeszcze żyć zostało do game over.
Nie jest bowiem do końca wyjaśnione – spadłam, czy nie spadłam z kuchennego stołu służącego za przewijak. Moja własna Katarzyna Wu mówi na ten temat nie do końca klarownie i jasno, coś, że złapała, ale nie wiem, czy czuję się tak całkiem złapana. Może nie złapała. I wtedy po raz pierwszy umarłam. A po raz drugi może wtedy gdy połknęłam osę pijąc słodką kawę zbożową wprost z dzbanka, i jeszcze raz, kiedy wypadłam z pierwszego piętra, z okna balkonowego. Upadłam na plecy, podniosłam się, otrzepałam sukienkę, a obok mnie powiewały moje włosy na ostrych palach sztachet płotu.
Pięć centymetrów w lewo i jaka róznica.
Ot, fizyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz