wtorek, 19 maja 2009

sanus per lux

Rozsądnie dozowane cierpienie wysmukla i uszlachetnia.


Skąd mi to przyszło do główki?


Otóż, uderzyło mnie, że małżonek Edyty Górniak, odkąd go żona postanowiła walnąć w rogi, jakoś lepiej wychodzi na zdjęciach.
Jakiś taki jest szczuplejszy, wyższy, mniej łysy a bardziej opalony.
A może to tabloidy, jako że teraz grają z nim w jednej drużynie, wybierają lepsze fotki?
A może to dlatego, że nie ma przy nim jego połowicy, więc nie jest, że się tak wyrażę, ujemnie skontrastowany?
W każdym razie na oko lekko mu się polepszyło.


A mnie się nie polepsza.


Od dwóch tygodni spaceruję z zapchanym alienami nosem i poddaję się światłoterapii.
Do niedawna z pomocą urządzenia firmy zepter, ale obecnie cisłam je w kąt i w weekend udaję się do Warszawy, do przyjaciółki swej od serca, aby tam poddawać się terapii światłem z lodówki.


Kupimy wino i się zobaczy.


Omówimy swoje depresje.
Facetów-chujów.
Będzie wesoło.


Cha-cha!



Nikt tak pięknie nie potrafi zatruć życia jak rodzone dzieciątka.


Moje dzieciątko ryczy tubalnie od rana i nic mu nie pasi.
Już nawet spędziłam godzinę w strugach deszczu aby nie zwariować.
Ale nie pomogło.
W sensie, na zwariowanie. Bo na wycie jak najbardziej.


Nic nie je i wyje.
Wyje i nic nie je.
Taki typ.


Z tym niejedzeniem to nic nowego.
Lodówkę mam wypchaną niezjedzonymi wiktuałami.
Wycie natomiast nasila się wprost proporcjonalnie do niemożności wypuszczenia na wybieg.


Potrzebuję zemsty. Rewanżu. Zadośćuczynienia. Ale jak tu się mścić na metrowym człowieku?


Raczej sobie palnę w łeb.
Raczej sie pogryzę po rękach.
Raczej wyjdę z domu i dotychczas nie powrócę.


Schowam się do tapczanu.
Nie wyjdę.
Niech mnie szukają.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz