piątek, 5 czerwca 2009

palce lizać!

Z okazji zdanego egzaminu na kartę rowerową udaliśmy się (na rowerach, naturalnie) do punktu sprzedaży kebeba.


Kebab był pomysłem Aramaja, gdyż nigdy wcześniej on nie konsumował podobnego rarytasa. Co prawda danie z lokalu, który mieliśmy na myśli, smakiem swym niebezpiecznym przywodzi na myśl psa zmielonego razem z budą, ale mus to
mus: kolega życzy fetować: fetujemy, choby rzygać.


Udaliśmy się więc do miejsca przeznaczenia (sic!), wcześniej jednak zadzwoniliśmy przezornie do męża, z prośbą o wish us luck, i żeby sie pożegnać, tak na wszelki wypadek, po czym uzbrojeni w węgiel leczniczy oraz torby chorobowe pojechaliśmy mamrocząc zdrowaśki.


Zrazu uprzedzę, że nie jestem osobą (OSOBĄ nie jestem!) nadwrażliwą na czystość otoczenia i nie wierzę w bakterie. Wcale. No, chyba że kałowe: w telewizji powiedzieli, że bakterie kałowe istnieją i w dodatku są WSZĘDZIE. A większość, zdaje się, w tej konkretnie budce, najedzone, tłuste, widoczne gołym okiem. Ale nie bądźmy drobiazgowi. I nie uprzedzajmy faktów.


Zatem zajechaliśmy.


Zamówiliśmy.
Panienka z okienka najpierw wzięła od nas kasę, wydała fragment reszty, następnie schwyciła tymi samymi rękami (A jakimi miała schwycić? Przecież nie miała innych!) bułeczki i odłożyła je na blacik. Następnie przekazała czarniawemu młodzieńcowi za ladą dyrektywy i pobiegła rozmieniać pieniądze.


Czarniawy młodzieniec był, zdaje się, odrobinę niedysponowany, gdyż bez przerwy kichał siarczyście zasłaniając się wszakże elegancko wierzchem dłoni. Więc się nie liczy.
Następnie wnętrzem powyższej dłoni przyrządzał dania, ale dla innych osób, więc przyjęłam, że większość pneumokoków osiądzie na ich potrawach, a na naszych zacumują nędzne resztki najsłabszych osobników (jeśli się uda i nie kichnie w międzyczasie).


W końcu wróciła panienka z długo wyczekiwanymi, świeżo zmutowanymi szczepami meningokoków i rotawirusów.
Zaczeła sortować z woreczka drobniaczki i kiedy już wszystkie typy drobnoustrojów jakie rozróżnia mikrobiologia, i te jeszcze nieodkryte, te mutanty sprzed minut dwóch, osiadły i oblepiły dokładnie jej paluszki, wtedy dopiero złapała w garść NASZE bułeczki i położyła je na grillu.


W ogóle nie zemdlałam.


FETUJEMY!!! Poza tym, wzięłam to za koloryt lokalny. Kebab to kebab. Z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ze wszystkimi tego kosekwencjami. Z całą gamą doznań. Włączając w to paniczny strach przed natychmiastowym zgonem na spiralną sepsę z powikłaniami.


Ale za to młodzieniec nie kichnął! Obserwowałam go bacznie, w napięciu. Nie kichnął!


BYLIŚMY URATOWANI!


Po pobraniu dania z okienka, pojechaliśmy do parku, usiedliśmy i skonsumowaliśmy (Buniozyl wcinał, aż mu się uszy trzęsły), pohuśtaliśmy się, pokręciliśmy na karuzeli.
Minęły dwa dni wyczekiwania w pełnym napięciu. I nic. Żyjemy. Chyba.


Można więc przyjąć, że impreza się bardzo udała. I te EMOCJE! Bezcenne.


MORAŁ: Garść bakterii na podwieczorek naturalną szczepionką dla Twojego organizmu!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz