piątek, 4 grudnia 2009

kwiprokwoko

Zatem wczoraj wieczorem przybyły.


Kozaczki. Nadeszły, kiedy już porzuciłam wszelką nadzieję i nabrałam przeświadczenia, że z całą pewnością jakiś Tom Hanks przechadza się w nich po bezludnej wyspie.


Ale nie. O 19.00 rozległy się dzwony i spłynęły one na mnie przy dźwiękach trąb jerychońskich.


Trąby oczywiście zbiegły się natychmiast i pytały: co to? Co to?


Wyrzuciłam je z pokoju. Krzyczałam coś, że w przymierzalniach luksusowych sklepów nie ma bachorów, raus! Zamknęłam się. Klamkowały, a ja nic.


Żeby tylko buty nie na stół, bo będą cisły.


Ułożyłam z pietyzmem w pościeli, powzięłam nożyk do papieru, z namaszczeniem przecięłam taśmy, wyłuskałam z kartonu pudełko, podniosłam wieko. Były, leżały pośród szeleszczących pergaminów i pachniały luksusem.


Nadziałam z drżeniem na nóżkę. Działały.
Piękno i uroda w jednym.
Wygoda, hm, powiedzmy, że jak to na 10 cm obcasach.
Ale wszyscy cierpimy!


Tylko czy buty do siedzenia pasują do sukienki do stania?


Pobiegłam przymierzać stroje, gdyż z obgluconymi dresami konweniowały umiarkowanie.
Wybebeszyłam szafę. Przetasowałam zestawy. Wzory. Kolory. Faktury.


Przymierzyłam, popatrzyłam…
…siadłam i zapłakałam.


Wyszła bowiem na jaw rzecz straszna: wszystkie moje odzienia w zestawieniu z glamurem kozaczków wyglądają jak pulower cioci Jadzi. Lub kardigan. A nawet szlafrok. Skurzony peniuar. Podomka może.


Idę wobec tego rzucić się do Wisły.


Jak wrócę, pomyślę co dalej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz