Nie mogę powiedzieć, iżby dojrzewała we mnie jakakolwiek myśl do wyartykułowania.
Nic podobnego.
Jedyne czego doświadczam to wielkie nie-chcenie-mi-się w niekończącym się dniu świstaka. W wielkiej szklanej kuli, którą stale ktoś potrząsa. I stąd mamy śnieg.
Wywlekam się rano z łóżka, „na kreta” czołgam do łazienki, gdzie twarz wykonaną z papier-mâché rozmaczam w lodowatej wodzie z rury. Potem pełznę ku kawie i już po kwadransie wyłaniają mi się małe szparki w twarzy, jak oczka Edyty Górniak bez makijażu, o których ktoś napisał na pudelku, że są jak cipki chomików.
I czasem z nagła opada mnie taki stan, zniechęcenie, brak woli życia, sekundowy zgon, że idąc bym upadła na śnieg i leżała.
Jakoś się otrząsam z tego nagłego zassania przez czarną dziurę i skupiam się na czubkach butów. One mnie wiodą, wskazują mi cel i nadzieję, brnę za nimi przez śniegi. One wiedzą lepiej.
A na zakładzie czeka na mnie światło moich oczu, moje nowe bawitko. Przecudnej urody iMac kremdelakrem. Porażająca błyskotliwość w luksusowej oprawie. Cała mama. Siedzę więc i za pieniądze poleruję go szmatką o zapachu zielonego jabłuszka.
Przyjmuję także cicho i głośno artykułowane zarzuty o treści: ciekawe, co trzeba zrobić, żeby takiego dostać?
Pfff. Głupie pytanie.
Wystarczy być. Mną. Nic prostszego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz