środa, 22 czerwca 2011

czerwony kapturek to ja, właśnie ja

Pani Bobrowa jest symbolem naszego osiedla. Jest jego kamieniem
węgielnym, filarem i podporą. Bez czujnej kurateli pani Marii nasza
rozpasana społeczność w mig rozpadłaby się w perzynę
toczona rują, porubstwem oraz, co najgorsze, brakiem społecznego
zaangażowania. Czyli wdupiemaniem.


Osoba ta, wiekowa już i skorodowana galopującą osteoporozą, stoi wszak
na straży i póki sie w proch nie rozpadnie, trwać będzie dzielnie na
posterunku. O ile nie zacznie mocniej wiać.


Stąd płynie do nas,
wdupiemaczy, że trzeba się strzec i zachowywać niezbędny dystans.
Najgorzej jest bowiem poluzować pani Bobrowej gumę. Jak tylko zoczy
miękki brzuszek przeciwnika – rzuca się na niego i plecionym z wyżyn
szlachetnej swej wszechwiedzy palcacikiem okłada go po łapkach, przyłapanych
najczęściej pod kołderką.


Osobiście znam
panią Bobrową jak zły szeląg i jako taką staram się omijać szerokim
łukiem. (Będąc zapaloną łuczniczką-numizmatką posiadam sporą kolekcję
tego typu monet, bywa że dość antycznych, mocno spatynowanych,
najczęściej z wizerunkami kobiet). Czasem jednak moja czujność słabnie i
natknąwszy się na panią Marię nie zdążę skryć się w czeluści swej torebki gorączkowo poszukując wsuwki, skuwki lub zasuwki. Lub w ogóle, jak
dziś, jest środa i nic nie zapowiada nieszczęścia, więc na widok pani
Bobrowej kłaniam się jej w pas i przechodzę mimo wymachując
niefrasobliwie plikiem zawiadomień powtórnych, w drodze na pocztę.


I TU MNIE MA!


Wie, co się za chwilę wydarzy, ślinianka intensywnie pompuje jej amylazę
w obliczu tłustego kąska. Zdaje sobie bowiem sprawę z faktu, iż za
chwilę z tej poczty powrócę (jak niepyszna) gdyż we środy o tej porze
jest zamknięte i nieczynne.
I rzeczywiście – mroczna przepowiednia Bobrowej sie wypełnia. Wracam
(jak niepyszna) i cóż słyszę podane tonem nieznoszacym sprzeciwu?


- PROSZĘ TU DO MNIE!


Natychmiast wyprężam się w salucie, wykrzykuję: tajes! i w poczuciu
misji, że oto trzeba podać staruszce szklankę wody lub w czynie
społecznym wtaskać zakupy, rzucam się za nią do klatki.


A tam, pani Bobrowa wskazuje mję palcem piękną rzecz: otóż na tablicy
ogłoszeń widnieje kartka. Ale nie byle jaka, niechlujna, długopisem. Lub
seryjna, z kompa. Przypięta do korka wisi tam jedyna w swoim rodzaju,
hand made, wyklejona koślawo letrasetem w dwóch kolorach (czarny i
zielony) grafika (nie bójmy sie tego słowa) o treści: GODZINY
URZĘDOWANIA URZĘDU POCZTOWEGO. Czy jakoś tak, nie pamiętam, bo mję
zatchło. Poniżej rzeczone godziny (czarnymi i zielonymi zgłoskami), i
przerwy i wszystko co wiedziec powinna każda dziewczynna. O!


Zobaczywszy, jak piorunujące wrażenie na mnie wywarła, pani Maria rzecze z satysfakcją: WIDZI PANI? MOŻNA? MOŻNA!


I dalej, że to jest miejsce, gdzie każden przechodząc może się
zapoznać, że dane są odświeżone, jako i godziny są nowe. Dzięki tej
prostej i użytecznej innowacji nie trzeba latać po próżnycy na pocztę…


Czuję opar absurdu – mą ulubioną woń. Spoglądam z niedowierzaniem na
panią Marię i bardzo chcę jej powiedzieć, że mam jeszcze lepszy pomysł na ulepszenie ulepszenia,
że, mianowice, taką kartkę powinno się powiesić na każdym piętrze, żeby
mieszkańcy nie musieli fatygować się na parter, lub, jeszcze lepiej,
każdy z lokatorów winien mieć makatkę o tej treści pięknie wyszytą
haftem krzyżykowym w kuchni, co pozwoli mu uniknąć mozolnej wyprawy na
korytarz, a jednocześnie uatrakcyjni wystrój i wniesie świeży powiew. I że można by nawet pójść krok dalej i wystarać się o dofinansowanie projektu w ramach EFS…


Nie mówię jednak nic. Bąkam cos jedynie o długofalowych korzyściach
płynących z ruchu na swieżym powietrzu. Pani Maria daje mi do
zrozumienia, że to są idiotyczne wymówki i zachęca mnie do dalszej
eksploracji czarownej klatki pod numerem trzecim celem mojej estetycznej reedukacji.
A znaleźć tam można rzeczywiście bardzo wiele interesujących rozwiązań rodem ze świetlicy koła gospodyń wiejskich, takich jak piękne firanki upięte w girlandę, kwiaty sztuczne plastikowe, sztuczne szmaciane oraz żywe doniczkowe w przeplocie, najpiekniejsze widoki wskazujące na ponowne wykorzystanie żółtych kalendarzy, usytuowane w efektownych acz nienachalnych ramkach z kolorowej (całkiem jeszcze niedawno) tektury ze szlaczkiem. Oraz – co najbardziej zagadkowe – tajemnicze story okalające liczniki pradu, aby, jak wyjaśniła mi pani Bobrowa, nie było wiadomo, że one tam są.


Pani Mario! Przysięgam posłusznie nigdy nikomu tego nie zdradzić!
Tak mi dopomóż Bóbr!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz