czwartek, 29 stycznia 2009

albo – albo

W ramach przygotowań do wiosny obżeram się bułą z pasztetówą.
To dobrze robi na linię. Na linię O.
W przyzakładowej kuchence dymi jeszcze ciasto, bo mamy tu dzisiaj solenizanta.
Więc będzie to O pogrubione.


Z zaskoczeń największym w tym tygodniu jest takie, ze kupiłam sobie kurtkę. Zieloną.
Przyniosłam do domu kurtkę. Zieloną.
Wyszłam w zielonej kurtce na światło dzienne. I co?
Zielona kurtka okazała się być żółta. A konkretnie w kolorze „dojrzały groszek”. Bardzo dojrzały.
Dla producenta też musiało to być olbrzymim zaskoczeniem, ponieważ pochopnie ochrzcił ten kolor mianem „oliwka”. Następnie wyszedł z belą materiału na podwórko w Pekinie a tam: dojrzały groszek.


Mnie to zasadniczo nie robi różnicy, nawet lubię umysłowo chore kolory, ale umawiałyśmy się w sklepie, że będzie zielona.
Będę musiała ją ukarać.


I jeszcze, sama nie wiem dlaczego, chciałabym by małżonek zajął się naprawą zdeformowanego samochodu.
Chcę być samodzielna? Wyemancypowana? Niepodległa?
To dlaczego się uparłam, żeby to zrobił właśnie on?
Żeby zatelefonował, poszukał, znalazł, załatwił, pojechał, wrócił, wyklepał, uiścił, napompował, umył, postawił.
Albo kupił nowy.


To ryba bez roweru czy silne, męskie ramię?
Skąd taka dychotomia?
Niech mi to ktoś wytłumaczy, bo nie rozumiem.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz