niedziela, 29 stycznia 2012

sobota, 21 stycznia 2012

oczy szeroko otwarte

Miało być o filmie o miłości, ale nie wiem.


Od wczoraj noszę w sobie te obrazy. Dziś rano wymknęłam się ukradkiem z sypialni i na paluszkach, czając się jak złodziej z kreskówki krokiem stwonoga sunęłam ku kuchni aby tam przelać swoje odczucia względem.
Zahaczyłam jednak połą szlafroka o cośtam cośtam, i choć odgłos nie był huczny, to czujne ucho nietoperza zaraz wyłowiło go spośród ciszy sobotniego poranka i przywiodło swoją resztę do kuchni z roszczeniami. Nie żeby zaraz śniadanie, nie, nie. Oko bystre nietoperza ujrzało mnie nad lapem i wyartykułowało natychmiast swoje najgorętsze pragnienie: Ja chcę grać na komputerku!


Cóż innego mogło powiedzieć oko! Nic. To jest instynkt. Gdyby nie on, mogłoby zapragnąć czegokolwiek: że chce jeść, pić, bawić, czytać, rysować etc. etc. Ale ono ujrzało mnie i komputer, dwa do dwóch dodało i już wiedziało, czego chce najbardziej: popsuć mi notkę o fimie o miłości.


Nie ukrywam, że mu się udało, bo choć wytłumaczyłam zwięźle, że teraz mamusia gra na komputerku, to nietoperz siedzi w przedpokoju na zimnej posadzce, łapie wilka i patrzy z wyrzutem. Ale nic. Spróbuję.


Widziałam wczoraj film, z tych co to, choć nic się w nich nie dzieje, hipnotyzują widza i nie dają szans na siku.
(Przeniósł się z podłogi na łóżko i szlocha).


Film był o miłości tym bardziej zakazanej, że rzecz działa się w środowisku ortodoksyjnych Żydów. I choć momenty były, to poza tym nuda, panie, straszna. Ale jaka piękna!
(Wyje).


Jasne błękity wnętrz i piaskowy beż plenerów wypieczętowane czarnymi sylwetkami mężczyzn w kapeluszach.
(Podszedł, nos czerwony, smarki wiszą, mówi „o nie” i zamyka mi klapę. Wyprowadziłam).


Jedynym kolorowym akcentem jest mięso, które w swym szarobłękitnym sklepie sprzedaje bezbarwnym kobietom główny bohater.
(Stoi w przedpokoju. Podpełza. Zamiary ma złe).


I jego miłość do chłopca, o którym mówią, że jest zgubą prawych mężów.
(Odszedł, choć nie na zawsze).


Zapytany dlaczego, odpowiedział że był martwy, teraz żyje.

(Wrócił, chlipie, siąka).


A potem umarł. Z miłości.
(Jest. Siedzi na moich kolanach).



Sprawdziłam potem, czy mam puls…



czwartek, 19 stycznia 2012

bydło rogate czerwone, bydło białe bezrogie

I gdy tak sobie stękam, koleżanki zapytują mnie, czy oglądam seriale o dzieciach, w które to obfituje ostatnio bogata oferta programowa TVP.


Otóż NIE. Nie oglądam, a jeśli czasem obejrzę niechcący (załóżmy, że się dpocham do telewizora) to czuję przygnębienie zamiast rozluźnienia i relaksu. Relaksu i rozluźnienia.


Tematyka przezabawnych perurbacji okołonastoletnich jakoś mnie przytłacza. Niby fajnie, fajnie, ale co za dużo, to nie zdrowo. W domu mam ten non stop reality show i jakoś nie tęsknię do jeszcze. Oraz czuję niemoc, indolencję i nieprzygotowanie. Jestem złom matkom. Ot co. A w dodatku nie ma we mnie silnego imperatywu poprawy tej sytuacji. Lepiej mi idzie z małymi dziećmi. Małe dzieci można w ostateczności powiesić za szeleczki i niech się sobie złoszczą, plują i wierzgają, aż się zesrają, jak ta, za przeproszeniem, przepióreczka. W tym tkwi właśnie tajemnica mojego sukcesu – nie pertraktuję z ryczącymi kilkulatkami. Nigdy.


Natomiast próba podniesienia na szeleczkach czternastolatka musi spalić na panewce z takiej oto prozaicznej przyczyny, że strasznie trudno jest zmusić młodzieńca, żeby założył spodenki na szelkach. W ogóle trudno jest go zmusić do czegokolwiek, co nie jest leżeniem na tapczanie w objęciach komputera. Komputer trzyma w kleszczach mocno, leżanka przyciąga, nie wiadomo co by musiało się wydarzyć, aby wykrzesać energię kinetyczną potrzebną do pokonania tej grawitacji.


Apropo wychowania przez podnoszenie przypomniała mi się sytuacja, kiedy to mój tata, Pan L., odprowadzał raz Aramaja do przedszkola. Aramaj już wówczas był twardą sztuką i miewał odmienną koncepcję. Takoż wtedy – nie wyraził zgody na pójście do przedszkola i manifestował to kładąc się na chodniku, co w wolnym tłumaczeniu miało oznaczać, że NIE (w zasadzie do dziś nic się w tej materii nie zmieniło, tyle tylko, że zamienił chodnik na tapczan). Zatem Pan L. zmuszony był nieść Aramaja ku placówce edukacyjnej trzymając go kopiącego i zacietrzewionego za rękawek kurteczki. Ach piękne to były czasy, gdy waga poniżej 20 kilogramów predystynowała dzieciątko do spacerowania bez dotykania nózkami ziemi! Pikanterii tej scence dodawał fakt, że Aramaj wrzeszczał przy tym „PUŚĆ MNIE, TY GNOJU!!!” Co ciekawe, miało się wrażenie słuchając relacji Pana L., że w jego głosie pobrzmiewa duma z wnuczka.


Cóż, czasem się zastanawiam, jak przebiega dziedziczenie cech charakteru i czy możliwa jest w tym względzie jakaś ekstra kumulacja?


Na przykład: wszystkie wady ojca i żadnej z zalet matki.
Lub odwrotnie: wszystkie wady matki i żadnej z zalet ojca.


Genetyka i ewolucja. I to wszystko u mnie na chacie.
Życie jest takie ciekawe!



wtorek, 17 stycznia 2012

wielkie żarcie

Drogie UFO!


Zwracam się z uprzejmą prośbą, o oddanie mi mojego syna Aramaja.
Jakiś czas temu, około dwóch lat konkretnie, został on podmieniony na, jak sądzę, swojego awatara. W międzyczasie bywał zwracany przez Was na krótkie okresy czasu, niestety, coraz rzadziej i krótsze. Ostatnio nie oddajecie go wcale, a szkoda, bo jeszcze chwila i popsuję Wam tę idealną, kosztowną kopię mojego dziecka, która jednak z całą pewnością nim nie jest.


Serce matki – oto narząd, którego nie da się oszukać!


Podróbka na oko wygląda tak samo, ale w środku same śrubki i nakrętki. I to wszystko zgrzyta, rzęzi, iskrzy. Są przebicia na obudowę, uziemienie nie działa, lecą skry i brzydkie słowa, zdarzają się wyładowania elektryczne, hałasy i zniszczenia. Dymi. Włącza się alarm dźwiękowy i ryczy. Dogadać się nie można. Za to wkurwić się można.


Albo dobra, skoro jest Wam, drodzy Marsjanie, syn mój Aramaj niezbędnie potrzebny do eksperymentów, to niech chociaż ktoś z serwisu przyleci i naprawi tego tu, o, bo mu się tryb CUTE jakby wyłączył, wkręciła taśma i zacięła płyta. Wierzga kopytem, łbem rogatym trzęsie i powtarza NIE, NIE, NIE. Choćby Nergal!


Jestem już tym bardzo zmęczona, tymczasem właściciele innych awatarów mówią, że mogą się one popsuć jeszcze bardziej.


Mój Aramajek! Gdy był mały, był taki słodki, że można go było zjeśc!


Teraz czasem żałuję, że go nie zeżarłam.




poniedziałek, 16 stycznia 2012

kobieta pracująca

Czasem człowiek zostaje w domu, by tam pełnić swe obowiązki biurowe pod kryptonimem „home office” .


Żeńska forma pracy zdalnej wygląda z grubsza tak: kobieta wstaje rano, przygotowuje dzieci do szkół/przedszkoli, ubiera, karmi, poi, odprowadza – wraca, i oto może oddać się bezgranicznie obowiązkom zawodowym.


Lub raczej mogłaby, gdyby nie była wadliwie skonstruowana. Gdyby potrafiła się skupić, SKONCENTROWAĆ. Ale nie potrafi. Rzecz to znana od zarania – już biblijna Ewa nie usiedziała w miejscu, lecz zwabiona sykiem węża, wzięła i zmarnowała życie ludzkości.


Ale wróćmy do naszej home biurwy. Siada zatem przed komputerem. Niby pracuje. Niby. Ale. Z kąta łypie na nią skarpetka (powiedzmy, że tym razem nie męska, POWIEDZMY), łypie, mruga natarczywie. I co? I kobietę natychmiast nachodzi przemożna chęć, aby nastawić pranie. Taki kaprys. Ulega i nastawia sobie (wcale nie musi, nikt jej pistoletem pod żebro nie bodzie) i wraca do pracy. Jednak w międzyczasie wpada jej do głowy, aby obrać kartofelki i nastawić rosół, wyjąć rzeczy ze zmywarki, wetknąć kolejną transzę, która już chyboce się w zlewie, zetrzeć ze stołu, pozbierać zabawki z podłogi, z podłóg, z MIESZKANIA, wyrzucić śmieci, bo upraszają się natarczywie od dni z górą trzech i tylko ona jedna swym prymitywnym instynktem, trzecim uchem, słyszy ich cienkie głosiki i zbacza ze ścieżki swej kariery, ku śmietnikowi. Rynku pracy, życia i historii.


W międzyczasie pralka pląsa wesolutko – to znak, że pranie się zrobiło. SIĘ. Dzieci wracają ze szkół – przedszkoli, niosą radość i śnieg na butach…


O 23, kiedy udaje jej się jako tako spacyfikować rozwierzganą trzódkę, muli coś godzinkę-dwie i idzie spać w przeświadczeniu, że gówno potrafi, że jest beznadziejna, a w teście na kreatywność  z zastosowaniem gumki do wycierania, ale poza wycieraniem, potrafi odpowiedzieć jedynie, że można ją sobie wsadzić do nosa, bo wie, pamięta, że Ola Mrozek z trzeciej be tak zrobiła i musiała jechać z mamą na pogotowie…


Tymczasem męska forma home office zawiera się w dwóch w słowach:
TATA PRACUJE.



piątek, 13 stycznia 2012

wyjaśniamy dzieciom tajemnice życia

Prosta Recepta Pana Prezesa:


Skąd się biora dzieci? Stary cie, normalnie, wy…puczy.



(WYPUCZY! )



z nosa

Cyklicznie zachodzący efekt kozy zapewnia mi niezmiennie dobre samopoczucie.


Kiedy brak mi kozy, jest bardzo źle. Muszę mieć źle. Jak nie mam, to sobie zaraz robię – w głowie. Taka osobowość – permanentny skręt kiszek, we łbie powkręcane krzywe filmy, schizy na dowolny temat, depresja. Życie męczy. Perspektywa zgonu nie cieszy. Melankolija i nostalgia, wilgotne oczy. Stare mury, pleśn, łopiany i deszcz. Zapach starych fotografii, jakieś grobowce, zetlałe koronki, dziurki po kornikach, paznokieć, guzik i włos. Zwierzoczłekoupiór.


Słowem im gorzej tym lepiej. A kiedy dobrze, to i tak wszystko źle. Niedobrze.


I gdy już stworzę sobie misterną iluzję, że jest naprawdę tak źle, że gorzej być nie może, to zaczynam się tym martwić na poważnie. Wtedy niebiosa zwykle zsyłają mi ratunek. Nie żeby zaraz wygraną w totoloto, spadek po bogatym krewnym, lukratywną posadę czy chociaż bezcenne oświecenie. Nie. Kozę właśnie. Kozę trzeźwiącą.


Koza wpadła przedwczoraj. Spłynęla na mnie tym razem pod postacią czeronego trójkąta z wykrzyknikiem i podpisem ENGINE MALFUNCTION w akompaniamencie natarczywego sygnału dźwiękowego EŁO-EŁO! Fokatomba! Afokalipsa!


Dzięki Ci, Kozo!


Bo kiedy komputer pana z komputerem wyświetlił informację, że to jakaś duperela po stówie za sztukę plus robocizna, byłam (przez moment!) naprawdę szczęsliwa!



czwartek, 12 stycznia 2012

jedno zdanie

Idea jednego zdania wydaje mi się jednak chybiona.
Chyba, że jest to zdanie „Dzwonić tylko w polskich sprawach„, które wyczerpuje, moim zdaniem, temat.



środa, 11 stycznia 2012

skończyły mi się tytuły

Skorodowana nieróbstwem powzięłam żelazne blogopostanowienie: codziennie coś.
Cokkolwiek. Jedno zdanie. Jeśli tylko uda mi się dopchać do swojego kompka.
Bardzo mi przykro.



Szłam dziś przez cmentarz, ku szkole. Wolę cmantarze od szkół. Czułabym się znacznie poszkodowana, gdybym docelowo, miast w czyśćcu, miała znaleźć się w placówce edukacyjnej. Na wiekuistej fizyce. Lub matematyce.


W szkole wizg i rumor, młodość, pryszcze i ciało pedagogiczne.


Na cmentarzu cisza, wilgoć i zakaz wyprowadzania psów.


W szkole czuję się niepewnie, zostało mi to jeszcze z czasów, kiedy byłam małym chłopczykiem z permanentnym brakiem zadania. Na wywiadówce siedzę i mrugam oczami. Cała reszta towarzystwa szampańsko się bawi. Na pytanie dyrektora, cóż zmienić, cóż ulepszyć, odpowiadają, że proszę natychmiast zrobić coś, abym mógł/mogła zaparkować swym samochodem na trzecim piętrze pod klasą trzystadwadzieściasiedem, gdyż nie było dla mnnie MNIE miejsca na parkingu, albo chociaż jakaś żółta koperta z numerem rejestracyjnym mojego MOJEGO majbacha.
Pan dyrektor, przymilnie uśmiechnięty, zaprasza na parking pod urzędem. Piętro i kopertę obiecuje w niedalekiej przyszłości wymościć złotogłowiem dla pilnie potrzebujących, parking, oczywiście, powstanie, gdyby udało mu się przekonać urząd miejski do zlikwidowania cmentarza.


Tylko nie to!


Na cmentarzu, obok Załużonych Miastu spoczywa Sabina. Spoczywa, lub spoczywać będzie, gdyż na jej nagrobku brak jest daty urodzenia oraz śmierci. Nie wyryto. Czyżby nie narodziła się jeszcze? Nie zmarła?
Lub padła ofiarą aborcji, czyli zmarła, zanim się narodziła. Nagrobek wszakże marmurowy, pełnowymiarowy.
Jest imię, nazwisko, sentencja, która głosi, iż „Boża opatrzność prowadziła Sabine” (tak, tak SABINE właśnie). Ba! Jest nawet barwna fotografia nagrobkowa przedstawijąca pulchną panią w wieku średnim w towarzystwie dzieła marynistycznego, jak mniemam, własnego autorstwa. W tle jakieś sprzęty, kwiat uwiędły jak szyja Sabiny, kryształ…
Znaczy artystka.
Czyli raczej, znając te Sabiny, jest to niewybredny wybieg pijarowski – chodzi o to, żeby nikt nie wiedział, ILE Sabina miała właściwie lat. Aby móc zawrzeć prawdę o Sabinie w lakonicznym „odeszła zbyt wcześnie”, nie wdając się w niepotrzebne odejmowanie liczb.


A może Sabina jeszcze niezakwaterowana? Wymościła sobie eleganckie względem gustu gniazdko, na wypadek gdyby jej syn, ożeniony z NIĄ, tą ONĄ, i wiedziony  za sprawą jej dupy na manowce, zechciał sprzeniewierzyć środki serwujac Sabinie niegodny kopczyk z drewnianym krzyżem?


A zatem Sabina, w pełni sił witalnych jeszcze, zachodzi raz w tygodniu na cmentarz, przywiązuje przy bramie swojego sędziwego pieska, a sama udaje się w aleję, aby dopieszczać miejsce swego wiecznego spoczynku. Swą dumę i chlubę, przedmiot pożądania wielu, najepsza lokalizacja, opłacony z góry na lat pięćdziesiąt – potem to juz najpewniej sąd ostateczny, świat już przecież stoi na krawędzi. Woda zatruta, powietrze. Wielka orkiestra świątecznej pomocy. Szatana w telewizji pokazują. W dodatku nie umarł, to najlepszy dowód, że Bóg nie jest nieomylny.


Poleruje granit miękką szmatką, zmienia wodę chryzantemom, zapala znicz…





Cóż. Nikt nie mówił, że będzie łatwo.



sobota, 7 stycznia 2012

wesołych świąt!

Jeszcze jedno małe święto, świątko, świąteczko państwowe, kościelne, kurewskie, papieskie, a zobaczycie w moim wykonaniu brejvika jakiego jeszcze nie było! Zagryzę wszystkich, wszystko, zwierzęta, koty i ludzi.


Japierdole!


Gdyby chociaż spadł śnieg, moglibyśmy odpalić nartosanki i jakoś się samozrealizować.


A tak to nie wiem, chyba odkręcę gaz. I tak dzionek cały stoję nad garami. Warzę. Potem zmywam, potem warzę, potem zmywam.
Piorę jeszcze, bo mi się przez te święta, świątka, świąteczka nagromadziło w koszu na brudną bieliznę.
Wiadomo – w wigilię i w sylwestra pranie wisieć nie może BO KTOŚ UMRZE!
(To nie wiedzieliście?)


Dotychczas znosiłam dzielnie twardy przymus seryjnego świętowania, ale już widzę cienką, czerwoną linię, za którą nie ma odwrotu.
To moja żyłka, krwią jasną pulsująca, co mi zaraz pęknie.


RATUNKU! JA CHCĘ DO PRACY!!!