piątek, 29 sierpnia 2014

radio erewań podało

Ludziska!

Jest szałowa promocja na podręczniki w Merlinie! Minus osiemnaście, co przy kwocie, którą mam do wydania stanowi nie lada lukratywną propozycję.
Rzucam się zatem, jako ten lew na bitą śmietanę.
Szukam, szperam, kompletuję.
Czas ucieka, wieczność czeka.
Jest - prawie się udało.
Prawie.
Wpisuję kod promocyjny.
Przelicz.
Jest, ile było.
Dzwonię do Miłego Pana. Pytam: WTF?
Miły Pan wyjaśnia mi, że promocje się nie łączą, blablabla, i w przypadku gdy blablabla, rabat naliczany jest od kwoty blablabla promocja nie obejmuje.
Bla.

W ogóle na pana nie krzyczę. Wiem, że to nie jego wina. Chleb jego ciężkim jest. Podobno pracownicy kolcenter zapewniony mają odpust zupełny. I wniebowstąpienie przy dźwiękach surm.
W trybie "now".

Niemniej kogoś bym jednak zelżyła.
Zadzwonić jeszcze raz?

czwartek, 28 sierpnia 2014

niezydentyfikowane szczątki lata

Piździ, nie?*

Wzięłam dziś udział w porannym sparingu w Lidlu.

Tematem zapasów były kurtki softshell oraz obuwie trekkingowe w przystępnych cenach.

Na podstawie dorocznych doświadczeń w temacie nabywania tego typu odzieży sportowej obserwuję wyraźnie schamienie populacji ludzkiej. Trzy lata temu, kiedy to po raz pierwszy rzucili softshelle, kultura osobista nabywców oscylowała na dużo wyższym poziomie. Niemniej należy oddać, iż buła ludzi ściśle przyssanych do szklanej powierzchni drzwi wejściowych pozostawia pole dla występowania różnorodnych typów osobowości, w tym niedomytych chamów rozpychających się bezlitośnie łokciami, gburów stających na stopie kobietom w zaawansowanej ciąży, tajskich bokserów płci obojga walących z karata, bab drapieżnych a nieustępliwych, pulard zachłannych z rozcapierzonymi pazurami oraz kobiet-gum, za sprawą których wyrasta nagle wyżej nadmienionym trzecia ręka spod pachy. Lub, co gorsza, z krocza, bo i takie rzeczy się na pewno zdarzają.

O mnie wiadomo, że kiedy wspólnota ramieniem mnie garnie, niby się tulę, a trzymam gardę, zatem w sytuacji imprezy masowej, za jaką można przyjąć szturm na Lidla osobiście się nie wtrancam, stoję grzecznie z boczku, łzy gorzkie łykam, liczę utracone szanse, patrzę, jak przewala się ta niagara ludzka, jak gore to konsumpcyjne inferno, jak rwie sobie z garści towary, z głowy włosy, jak ładuje na oślep w kosze - potem się zobaczy - jak wydzwania - Andżelika! Mom ikselki! Wziąść ci? A Allanowi wziąść? Na cztery lata? No! To mu na 146 wezmne. A Nikoli?...

I gdy już tłuszcza upocona i wymięta, zbita, sprana, usmarkana, z adrenalinowym zjazdem ustawia się smętnie w kolejce ku kasom, wtedy, jak czarna mamba, jak cień cienia cieniów, spomiędzy regałów, gdzie chroniłam przed stratowaniem swój bezcenny dar życia, wysuwam się ja i sunę ku ogórkom - ogórki mnie nigdy nie zawodzą - właśnie w ogórkach zwykle leżą najsmaczniejsze kąski, porzucone przez sytych troglodytów, tych, co to do kosza i na oślep. Gdyż jak się już nażrą, to nigdy na miejsce, tylko jeb w ogóry i chwała im za to, bo nie trzeba szukać po całym sklepie, choć i to nie zawadzi.

No to upolowałam jak co roku jeden duży i jeden mały.
Jedną notkę.
Jeden ser.
Lato się kończy.
Nienawidzę, jak się kończy lato.
Idę po maliny, bo tylko maliny trzymają mnie jeszcze przy życiu.

*Z pozdrowieniami dla Marcelego Ce, który ten, hm, regionalizm, bardzo polubił i chętnie włączył do słownika pierwszoklasisty.