czwartek, 27 października 2011

niech żyje bal!

Iwo zwykł mawiać: Dzieci zawsze źle się komponują w mieszkaniu. I co? I miał rację.


Błogosławione niech będą wszelkie bawialnie, albowiem do ich klienteli należy królestwo niebieskie! Niosą one bowiem zbawienie rodzicom urodzinowej dziatwy. Mogą oni tam sobie za średniowygórowane datki nabyć odpust zupełny oraz to, co w życiu naświętsze – święty spokój.
Jeśli jednak zasobnośc portfela jest nikczemna z takiej czy innej przyczyny, czeka nas, jak w życiu, piekło, czyściec, lub w najlepszym razie czyszczenie chemiczne.


Był bal. Kinderbal. Chyba udany. Myślę.


Jeszcze tylko dwie kanapy do czyszczenia, siedem pralek
prania w trybie BIO oraz generalny remont i będzie jak dawniej, gdyż klu programu były, uwaga, farbki do malowania twarzy. I to niebylejakie. Nie jakieś tam mdłe pastele, róże, błękity.
Nie.
Tłuste, napigmentowane czerwienie, smoliste czernie, chabrowe błekity, konkretna żółcień oraz biel. Bardzo kryjące. Ale nie bardzo trwałe. Cały dom mam wypieczątkowany w świętotereskowe wizerunki spidermanów, motyli, śmiertek
oraz nindżów, czy to metodą bezpośredniego przyłożenia twarzy do
wybranej powierzchni tekstylnej, czy też sposobem twarz-ręka-dowolna
powierzchnia-twarz.


Słowem rzeźnia. Masakra. Huragan. Trzęsienie ziemi. Tsunami. Dużo
wrzasków. Dużo bałaganu. Dużo śmieci. Dużo radochy. Jeśli do tego dodamy barbarzyńskie
zabawy w obsiadanie starszego brata przez chmarę drobiazgu, gryzienie,
duszenie, szarpanie wielobarwną łapką za poły i skakanie nań z mebli (On nie oddycha, NIE MUSISZ już na niego skakać!)
to należy uznać, że bal się bardzo udał. Brat zresztą również niezwykle
zadowolony – uwielbia dręczenie. Czy to on dreczy, czy jego dręczą to
akurat wszystko jedno. Byle była UDRĘKA.


Nie obyło się oczywiście bez kilku małych dramatów. Buniozyl, weźmy,
zmienił nagle koncepcję makijażu i udał się do łazienki, by tam dokonać
ablucji. Farbki jednak w ogóle nie chciały sie poddać działaniu wody i wskutek
pocierania recznikiem Bunio stał sie nagle kuzynem tego gościa z
„Krzyku”. Noblesse oblige, więc zaczął ryczeć, złamane miał życie, ja w tym czasie usiłowałam ogarnąć sprawę kateringu na stół, brat dręczył/był dręczony niepotrzebne skreślić, zresztą, znając go, jedynie by wyśmiał tę żałosną rozmazaną postać wycierającą kompulsywnie czerwono-czarno-białą, a w efekcie szarobrązową maź w mój pudroworózowy szlafroczek deluxe z polaru. Małżonek tymczasem, z racji swojej płci kalekiej, w czasie hekatomby z niezmąconym czołem prowadził zabarykadowany rozmowy biznesowe i za nic w świecie nie mógłby nikogo ratować. Nawet gdyby chciał. Bardzo.


Musiałam zatem rzucić w pizzu ciasto na pizzu i odkręcać kozi róg egzystencjalny w jaki wpakował się Bunio wraz ze swą czarnoczerwoną grzywką. Po półtorej litra mleczka do demakijażu i wacikach za 300 $, spod burej margaryny jął miejscami przebłyskiwać syn, jakiego kiedyś znałam. Udało mi się doprowadzić podobrazie do stanu, który pozwalał na zmianę anturażu na inny. Czyli, jak się okazało na… ninję! Czarna twarz z prostokątnym otworem na oczy. Trzysta dolarów psu pod ogon, ale klient bardzo zadowolony. Pojaśniał (na tyle, na ile pozwalała mu smoła na obliczu) i rzucił się do nekrofilskiego aktu na Aramaju, który sponiewierany bestialsko nie oddychał już od kwadransa. W ten sposób wielobarwny collage na pościeli w sypialni uszlachetniła dodatkowo szczypta eleganckiej czerni.


Po długim i wyczerpującym balu nadszedł jego moment schyłkowy, a wraz z nim chwila refleksji i nostalgii, swoista depresja postkoitalna, że było bardzo, bardzo fajnie, ale teraz jakoś smutno jest. Rozpłynięte, zmięte, zmęczone kreatury, które kiedyś były motylami, spajdermanami, a nawet kościotrupami zaczęły napływać do salonu i na zmianę zanosić się szlochem. Nadchodził nieubłagany czas na ogłoszenie bezwarunkowej kapitulacji. Na czułe pożegnania. I na kąpiel.


Kąpiel nic nie dała, a w każdym razie niewiele. To, co udało się wyszorować z solenizanta, osiadło na powierzchni wanny. To, czego się nie udało, zostało wtarte w pościel. Nazajutrz jubilat był już prawie jak nowy. Jego szampańską przeszłość zdradzał jedynie makijaż na Rudolfa Valentino, czarna grzywka oraz brew, które budziły mjęszane uczucia wśród przedszkolnej gawiedzi. Koleżanka o słabszych nerwach wykrzyknęła nawet wpijając się paluszkami się w udo swojej mamusi: Buniu! Wyglądasz jakoś inaczej! JA SIĘ CIEBIE BOJĘ!


Eee, tam. Nie ma się czego bać. Chyba.



czwartek, 13 października 2011

driving miss daisy

Zatem kupili my foku i od razu stres.


Wczoraj postawiłam swą tłustą, wysrebrzoną, gadającą ludzkim głosem elegantkę tam a tam. Dziś rano przylepiłam policzek do szyby by zaczerpnąć ukośnie oczami radosnego widoku. Pacze – nie ma! Łomatko!


Lece do starego – Dzie jest foka?! - pytam dyszkantem.
Stary, głupio, przez sen – Jaka foka?
- Jak to jaka?! MOJA FOKA!
- No stoi. Tam. – mamroce.
- Jak stoi, jak nie stoi! – omdlewam - Przestawiłeś?!
- Przestawiłem.


Nocą z baku zginęło 50 kilometrów paliwa.
P r z e s t a w i ł  ;)



wtorek, 11 października 2011

wtyłwzrot

W zasadzie wszystko po staremu.


Chociaż nie – dzieci maja dziury w zebach, a nie miały. Czyli ich uparta polityka niemycia zębów przynosi pożadąne skutki. Świetnie.


Zatem ergo wszystko świetnie.


Nadal jestem niewyspana, ale o tym nudzę od stu notek, więc postanowiłam w ramach samodyscypliny wiecej o tym nie wspominać.
Ot, napiszę kilka somnambulicznych bredni to i tak będzie wiadomo.


Idzie zima. Pies jej mordę lizał. Nie przepadam, ale o tym już chyba też wspominałam.


Wszystko już było. To teraz zrobimy postmodernę i będzie powtórka. Ile to już zim Was męczę? Czwartą? Piątą? Jako że są dwie zimy w roku kalendarzowym, ta na poczatku i ta na końcu, to w sumie nie wiem, chyba ósmą. Lub dziewiątą. Dziewięć zim i cztery lata. Trochę dużo. Czy nie za dużo?
Czasem mnie to leciutko żenuje, że ja tak tu sobie bredzę, a Wy to musicie czytać. Wtedy nagle chmurnieję i jakby dnia ubywa, i ptak czarny samozwątpienia napada mję na czoło jasne i myślę wonczas: Weno weź! Trochę samokrytycyzmu szczyptę!
Ale potem myślę sobie: Ach comitam! W końcu żadnych ważkich treści nie przekazuję, nie kształtuję gustów, nie wpływam na ogląd, nie modeluję poglądów. Zatem może być.
A potem znów: Tak być nie może! Tak o niczym. Powinno być o czymś! Tylko o czym? O sianie we łbie? O słomie w butach?


Ach, ta kokieteria a rebours. Uwielbiam ją u siebie. Jest genetyczna. Moja babcia Nastka też to miała: kupowała sobie meble do jadalni i podczas prezentacji wiła się, że no kupiła, owszem, ale takie brzydkie! Takie brzydkie!
I tu następowały gromkie zaprzeczenia ze strony gości, że wcale niebrzydkie, że wygodne, że forma ciekawa. A i niedrogie, no ładne. BARDZO ŁADNE.


Więc ja tez to mam. Tarzam się w smole, potem opierzam i tak ucharakteryzowana wystawiam na widok publiczny. Gdy tymczasem naprawdę jestem śliczną brunetką metr siedemdziesiąt sześć, 90-60-90, dwadzieścia cztery lata, studiuję marketing i zarządzanie na uniwersytecie warmińsko-mazurskim, interesuje mnie czytanie książek oraz głod na świecie.


Żal mi tylko trolli. Bo nie przychodzą. Wszystko skutkiem samostrollowania. Troll przybywa ze swą bezcenną masą krytyczną tylko pod warunkiem, że jest co skrytykować, opluć zmiażdżyć, a jak człowiek sam się w łajnie wytarza, to po co?


Zatem może powinnam nieco zmienić koncepcję wypowiedzi. Zarzucić smutne opowieści o grubej dupie, krótszej nodze i niedoborach i przejść na tryb mentorsko-pokazowy?


Przemyślę to, przetrawię. No, nie powiem, że się z tym prześpię, bo wiadomo.


Na poczatek zatem headline w nowym stylu:


Trzynaście lat i ani jednej dziury w zębie. Ha!


Ktos tak potrafi?