czwartek, 28 czerwca 2012

money, money, money, must be funny in the rich man’s world

To mają w końcu te Cichopki ten kryzys, czy nie? Bo mi to spać nie daje.


Ja na przykład mam, nieustający i też mogłabym o tym pewnie w wiwie poopowiadać za drobną opłatą, aczkolwiek czegoś mi brak, jakiegoś imperatywu, któren kazałby mi ściagać majty przed szerokim gremium.


W ogóle mam problem z majtami. Tzn mam i nie mam, bo gdy idzie o obnażanie pulardziej cielesności na plaży naturystów to włala, ale kiedy mam sobie szukać nowego gina, to nie wiem, komu zawierzyć kwiat mego sekretu. Nie żeby zaraz oswojony doktor – nie taki stary w końcu – zgasł. Nic z tych rzeczy. Po prostu dzwonię nie dalej jak wczoraj do jego niepublicznego zakładu i zapytuję o randewu. Pani recepcjonistka na to, czy mam życzenie, aby była to wizyta prywatna u doktora Jekyll’a czy refundowana u mistera Hyde’a. Ja na to jak najchętniej, że niech enefzet, mon amour, zrewaloryzuje Hyde’owi, w końcu na szto ja jewo haduju? Prasz – mówi pani – pjentnasty listopada godzina pjąta minut trzydzieści.
Hell yeah!
Zatem albo pacjentko stówę kładź na stół, albo giń od ataku rzęsistka,
chlamydii, kłykciny kończystej, cysty, nowotwora – niepotrzebne
skreślić. I to jest rzecz znowu nowa – dotychczas okres oczekiwania na
wizytę wynosił od miesiąca do dwóch. Obecnie należy się uzbroić w
półroczną cierpliwość. A gdybym była w trzecim miesiącu ciąży, to co? To
się w ogóle nie zobaczymy? Swoją drogą niezwykłą jest ta przemiana, jaką oschły i nieprzystępny Hyde przechodzi pod wpływem ogrzania walorem – przyjąwszy sto złotych zamienia się w osobę cierpliwą i skłonną nawet do cienia usmiechu.


Też to mam. To jezujaksięciesze.


I z panią adwokat zadzieżgłam wczoraj rozmowę w piaskownicy.
Pani mecenas charakteryzuje się mężem adwokatem, kancelarią adwokacką, gigantycznym białym BMW i torebką z młodego krokodyla czy innej gadziny w łuskę.
I gdy tak sobie ćwierkałyśmy na placu zabaw o plusach i minusach wakacyjnych dyżurów przedszkoli miejskich, pani mecenas wyraziła ubolewanie nad faktem, iż w zeszłym sezonie jej syn uczęszczał do placówki w ciągu miesiąca tylko przez dni sześć, skutkiem czego była ona stratna finansowo (tak na oko jakieś 70 złotych). Zastanawiam się, czy jej żal nad utraconą bezpowrotnie kwotą był autentyczny, czy też pragnęła przez chwilę podzielić plebejski ciężar niedomogi finansowej i widma mopsu, ażeby znaleźć jakiś wspólny temat do narzekań z kobieciną z ludu. Nie wiem, ale mi jakoś nie licuje żal nad siedmioma dychami z powagą urzędu i z pojemnością silnika. Ale może się nie znam. Może morał z tego jest inny – oszczędzają bogaci i nam też się opłaci.


I tego się trzymając – idę.




sobota, 16 czerwca 2012

rzepicho siądź przy kołowrotku

A bo ja zasadniczo bardzo lubię te wielkie projekty – MALOWAAANIE!


O, w tym się wyrażam. Bo też i efekty są spektakularne – może nie zaraz na lata, ale przynajmniej na tygodnie, nie zaś jak w przypadku gotowania – zeżrą albo nie i cześć. Że o sprzątaniu nie wspomnę. Cześć.


Zatem gdy pomalowałam wnętrze od okna w kierunku drzwi tak do połowy kubatury (gdyż przesuwam się metodą od prawej do lewej, malusi wałeczek mam, malusią kuwetkę i jadę), a potem siądłam, to normalnie wyglądało, jakby od strony drzwi burza nadchodziła. Łał. I pomyśleć, że od dawna mogłam się nie czuć jak w grocie z Lascaux. Mogłam zatłuc starego, truchło zamrozić i nie czekać, aż się skusi. Bo się NIE SKUSI i co pan mu teraz zrobi? Gdyż ma w dupie syf ścienny z malarią, nie robi on na nim najmniejszego wrażenia i o co w ogóle kaman? Jest zajęty/zmęczony/pracuje/jutro/już malował. Wszystkie chłopy tak mają?


Chociaż nie, nie wszystkie. Osobiście znam jednego, który o każdą odbitą na lamperii czekoladową dłoń awanturuje się krwawo. I choć jest to typ znacznie bliższy mojej osobowości (z tym, że ja zabijam niekonsekwentnie, o co drugą) to z dwojga złego już lepszy jest maniana boj, któremu to loto. W końcu jak się ma wałeczek i kuwetkę (oraz wibrator), można się samemu obsłużyć, a życie w permanentnej obawie przed nutellą zakrawa jednak bardziej na opresję.


Tak więc rozpoznaję u siebie męską płeć mózgu, zamiłowanie do majsterkowania oraz czynności do-it-yourself i jedyne co mi przeszkadza w rzuceniu się w wir kowalstwa to wątła, żeńska cielesność. Gdyby nie ona zbudowałabym dom, posadziła drzewo i spłodziła syna.


Albo trzech: Lecha, Czecha i Rusa.



piątek, 15 czerwca 2012

kapitalizacja pozytywnych emocji

Jednak zamiast szarej pleśni mamy mszyce. Albo oprócz. Chyba powinnam znależć sobie inne hobby – na przykład hodowla płazów lub gadów. Czy to choruje?


Moja siostra Sister ma węża – straszliwego dusiciela in spe. Miła gadzinka, jak dziecko podrośnie, będzie miało się z kim bawić. Na razie wąż dusiciel siedzi w kątku i chrupie mrożone mysie płody z blistra pakowane po dwanaście, co daje 100% rocznego wężego zapotrzebowania energetycznego. Należy tylko po obiedzie nastawić kalendarz w telefonie, żeby zadzwonił za 30 dni na podwieczorek. To by mi nawet odpowiadało, gdyż z taką mniej więcej częstotliwością podlewam swoje rośliny doniczkowe z działu interior. Dział exterior jest fhuj podlany i to też źle, co się niejako wpisuje w moją życiową dewizę, która głosi: WSZYSTKO ŹLE.


Poza tym mam anginę, co jest moim drugim, po podlewaniu, ulubionym zajęciem.


Podobno nalaży odbyć pięć angin w roku, żeby zostać wstępnie zakwalifikowanym do usunięcia migdałów. To prawie tyle, co wąż myszy. Ciekawi mnie wszakże, czy przez „rocznie” rozumiemy dwanaście miesięcy, czy rok kalendarzowy? Znając przychylność NFZtu zapewne wymierzył tu jakąś sprawiedliwość i czerwcowe anginy się nie liczą, bo skończyły się punkty, natomiast te grudniowe przechodzą na styczeń i poprzednie cztery, niewykorzystane, przepadają – zaczynamy liczenie od nowa.
Jako gorliwa katoliczka tak bym się znowu nie garnęła do tego usuwania, ale Balladyna mówi, że życie bez migdałów jest naprawdę piękne. No to może w Niemczech. U nas jest inna polityka – proanginna.


Dobra, to sobie kwadransik pochorowałam, a teraz idę malować przedpokój. Choroba chorobą, ale nikt tego za mnie nie zrobi. Literalnie NIKT. Gdy zaproponowałam tę czynność Staremu, to się obraził, i powiada, że dziękuje, już malował. Jedno malowanie w życiu w zupełności go satysfakcjonuje.


I tego mu okropnie zazdroszczę.



czwartek, 14 czerwca 2012

pogoda dla bogaczy

Tak paczę na tego Pudla i się zastanawiam – skąd te celebryty w stolycy mają taką sprzyjającą aurę?


Mucha na spacerze – najbezczelniej w obliczu udręczonych polskich matek szczęśliwa i w słońcu, pieluchy w siacie niesie z kałfchofa, tryska humorem, faluje biustem, rozkminia w jaki sposób zainwestuje w Stenię zaoszczedzone w ten sposób walory. Nagle telefon – to producent pieluchomajtasów! Właśnie przed chwilą widział ją na pierwszej stronie superekspresu i mu się skojarzyło. A to ci przygoda! Bogatemu i byk się ocieli! Nieważne, co było pierwsze – krowa czy cielę.


Idźmy dalej – Koronieska z Dąbworem, znowu słońce – Pogoda była przepiękna – galopuje redaktor – Wyglądali jak szczęśliwa, kochająca się rodzina! Przegięcie.


A u nas, prawdaż, na wsi pada sobie deszcz, chlipie, chlapie, chłepce, chlepce, szepce też.
Lecz głównie rżnie biczem szkockim bez dania racji: z moich dwudziestu pięciu zbombardowanych pelargonii zostały smętne, bezkwietne glony, zaraz wypuszczą szarą pleśn i skończy się ogrodniczkowanie.


Zatem raczej syf i zgnilizna, z tym że ja nawet lubię, jak wszystko paruje. Tylko te celebryty stoją solą w oku. Pozostaje mi tylko cicha radość z faktu, że to co dla nas tutaj jest ulewą, to tam, dla Muchy, będzie falą powodziową. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy.


Wesołego dyngusa, Anno.



poniedziałek, 11 czerwca 2012

tato, już lato, będziemy jedli lody

Małe dzieci nie dają spać, duże nie dają żyć i chyba mi się uleje.


Nie chciałabym zapeszyć mówiąc brzydkie rzeczy, bo przecież kocham ich nad życie, ale ich NIE MOGĘ. I jeśliby teraz, dla mnie za karę, nagle wszyscy umarli, to bym miała, ten swój święty spokój. Ha! Aż by mi w pięty poszło! NIE WOLNO TAK NIGDY MÓWIĆ, NIE WOLNOOO! Są tacy, którzy oddaliby wszystko. ALE:


Ale zwariuję, oszaleję, nie mogę oddychać, jestem OSACZONA, a właściwie już mnie w ogóle nie ma: jestem miotłą, jestem garem, jestem siatą, wielbłądem, pralką, odkurzaczem, zrzędzącą klępą – wredną i mściwą frustratką i niech mnie ktoś uwolni z tych lian, więzów, szpon, bo oszaleję.


Świata poza nimi nie widzę – nie da się. Zasłaniają. Wrzeszczą. Kwiczą. Otwierają sobie parasole w tyłkach. CIĄGLE CZEGOŚ ODE MNIE CHCĄ. Jeszcze nie doszłam do tej fazy, w której do dziatek ryczy się WYPIERDALAĆ!!!, ale jestem niebezpiecznie blisko. Związać, zakneblować, zamknąć w tapczanie, swędzą mnie dłonie – będę się witać na pieniądze.


Nie wiem, gdzie leży przyczyna.


Nie są to dzieci złe ani niegrzeczne, przynajmniej w porównaniu – znam kilka takich sztuk, które na miejscu rodziców zderzyłabym płowymi główkami i oddała się w ręce policji. Ci moi chłopcy są spoko – nie sypią starszym paniom piasku do majtek, nie polewają wodą z węża i ogólnie są łagodnego usposobienia, ale jakoś tak na mnie działają… jak w dowcipie o mężu, co to patrzy na śpiącą małżonkę i myśli, że fajna-fajna, tylko żeby choć trochę obca była.


Myślę, że ze wszystkich dostępnych ról rodzicielskich najbardziej nadawałabym się na weekendowego ojca.


Koniecznie ojca.



piątek, 1 czerwca 2012

living on the highway

Się jeździ.


Na tylnych szybach poniemieckich pojazdów z lat osiemdziesiątych pojawiła się ostatnio taka oto propozycja:


POKAŻ CYCKI
DAM CI CIASTKO


To ja się pytam, dlaczego ciastko?
Czy od ciastek się nie tyje przypadkiem?
W życiu bym nie pokazała ani jednego cycka za deserowe z cukrem.
Czy nie lepiej byłoby napisać:


POKAŻ CYCKI
POKAŻĘ CI PYTĘ


Albo w ogóle na zachętę kupić sobie lepszy wóz?


Również napis UWAGA! DZIECKO W SAMOCHODZIE wydaje mi się sporym nadużyciem. Po co straszyć współużytkowników drogi swoim dzieciątkiem?
Skoro ono takie groźne, to może lepiej okleić przewozem materiałów niebezpiecznych. Bardziej widoczne i mniej liter. A im mniej liter, tym łatwiej przeczytać, nie?


Choć z drugiej strony może dzięki takiej naklejce pewien palant, który ostatnio zapragnął zabić siebie i kolegę mną i Buniozylem, byłby się zastanowił.
Może zatopiłby się mozolnie w lekturze treści: uw-a-ga-dzi-e-ck-o w sa-m-o-chodz-ie i z miłości do dzieci zrezygnował manewru, który, gdyby nie foczy system skompikownych wspomagaczy natychmistowego stawania w miejscu, kosztowałby go dwa urwane puste łby toczące się po asfalcie z okien byłego opla w kolorze gówna.


Bo my jechali z Buniozylem na południe pięknie-ładnie, czteropasmówką, prawym pasem, może szybko, ale znowu bez przesady.


I nagle: japierdole! Jadący energicznie pasem lewym wyżej wymieniony padlinowóz skręcił wtem gwałtownie tuż przed nami w prawo. Sru, z lewego pasa, bo stacja tam teraz i on chciał. Nie wiem: co? Piwo mu się skończyło?


Jakaż by nie była czysta jego intencja, to fakt pozostaje faktem, że ten kawał (tu brak mi słowa) zajechał nam drogę w sposób nagły i bez dania racji.
Jak depłam po hamplach to Buniozylowi wypadły z rąk krakersiki małe zoo i wysypawszy się z paczki drogą pod fotelem znalazły się u mych stóp. I pedałów. Lewki. Małpki. Słoniki. Klaaaksooon.


Mówią, że powinnam dogonić i zadzwonić na policję.
Ale ja najpierw musiałam pooddychać do torebki, a jak skończyłam, to już chciałam do domu, a to jeszcze było trzysta kilometrów.


Nosz kurwa, wszystkiego bym się spodziewała, wiadomo ograniczone zaufanie, sratytaty, ale TAK SIĘ NIE ROBI!!! NIGDY!
Chyba, że się jest rażoną impulsem elektrycznym stułbią. Stułbia za takie coś nie może.


Proponuję badać przyszłych kierowców na obecność mózgu. Palpacyjnie – tanio i pewnie: PUK! PUK!
To by wstępnie rozstrzygało wiele podań.



dwudziesta trzecia…

…maj jak Kukuczka zleciał.


Umknął mojej uwadze. Niedobrze. Prawie pół roku minęło niepostrzeżenie, a ja ciągle nie znalazłam odpowiedzi na dręczące mnie od zawsze pytanie: co na obiad?


Kiedyś mnie maje obchodziły. Oraz kwietnie, lipce, sierpnie.
Występowały. Wyodrębnione.
Obecnie rok to plastelinowa kula ulepiona z wszechkolorów. W efekcie szara. I znowu jest listopad, zima przesypuje się ziarnko po ziarnku, powoli chociaż prędko. Ot, teoria względności. Znowu sylwester, dzieciobójstwo w Trzech Króli, Aramaj ma kolejne urodziny – piętnaste, dwudzieste, czterdzieste, siedemdziesiąte. Wszystko mnie wkurwia. Jest nie-tak. Każdy stoi okoniem. Życie piętrzy trudności. Śni mi się pepesza.


Nie umiem być tu i teraz. Nie mam na to czasu. Być. Jestem nieobecna – nieusprawiedliwona. Ciągle jestem strasznie zajęta: obcinam smocze głowy. Bez chwili wytchnienia.


Niemniej staram się afirmować wszystkie odcienie kieratu: ACH! JAKA PIĘKNA KATASTROFA!


Gdzie jest trawa, dmuchawce, gdzie ślimaki? Boże, jak ja dawno ślimaka nie widziałam!
I kurzu. Kurzu jak migoce w smudze światła padającego z okna przy akompaniamencie dzwoniącej w uszach ciszy.
I much jak wytańcowują pentagramy wokół wiszącej u sufitu lampy.


Będąc dzieckiem pędziłam niesłychanie nudne życie wśród łopianów (wówczas nie wynaleziono jeszcze boreliozy i jedyne co mógł kleszcz, to zapalić człowiekowi mózg).
I nic nie musiałam.
NIC.
Za to wszystko mogłam. Obecnie jest dokładnie odwrotnie. Co to się porobiło?


Zwracam się z uprzejmą prośbą do czasu, aby w miarę możności tak nie zapierdalał, gdyż gubię rytm. I siebie. Z poważaniem.