czwartek, 30 września 2010

made in china

Jako osoba charakteryzująca się dwusezonową nerwicą natręctw na tle obuwniczym płynnie przeszłam od obsesji pt. „boskie koturny” (wiosna-lato) do manii „botek lub kozaczek, wszystko jedno” ( jesień-zima).



Przeczesywanie zasobów napędza moją egzystencję.




I gdy tak penetrowałam, czesałam, oddawałam się kompulsywnemu riserczowi, wpadłam na pomysł kolejnej zgadywanki.




Prasz.




ZNAJDŹ PODOBIEŃSTWA pomiędzy obuwiem renomowanej marki GINO ROSSI, a obuwiem renomowanej marki BATA:


 




Powodzenia!


środa, 22 września 2010

lato

Coś zabrzęczało. Czyżby owad?


Słoneczko przygrzewa, ptaszek ćwierka, pachnie trawą. Leżę. Włókna kolagenowe leciutko skwierczą i więdną.
Czuję coś, przeczuwam czubkiem jaźni. Czy to lato?


Tak, to chyba ono. Po raz pierwszy spłynęło na mnie wrażenie lata, jesienią.


Ale na krótko, bo naraz czar pryska spłoszony donośną deklaracją złożoną wprost do ucha: MAMA! JA CHCĘ SIĘ HUŚTAĆ!
Lato chwieje się w posadach, jego sugestywna fatamorgana rozpływa się w obraz małoletniego tyranozaura w żółtej kurteczce. Przytrzymując wymykającą się spod powiek rozkoszną wizję zachęcam do zajęć w podgrupach w piaskownicy. Ale nie! Ma być huśtanie. Tu i teraz. Do listków!


Podnoszę wobec roszczeń rozleniwiony słońcem zezwłok z ławeczki. Cierpię. Słońce, miast muskać, razi mnie w oczy, owad, miast bzykać, chce mnie ugryźć w czoło, ptaszek zamilkł i odleciał do ciepłych krajów. Lato stop. Macierzyństwo reload. Wieje.


Macierzyństwo. Broń obosieczna.


Bo gdyby nie ono, to czy wypadałoby mi leżeć na ławeczce i słuchać brzęczenia?


Otóż nie. Do kobiet leżących samotnie na ławeczkach w parkach wzywana jest rutynowo karetka pogotowia. Mogłabym, co najwyżej, przechadzać się godnie z pieskiem po alejach. A ja wolę leżeć, niż się schylać po odchody.


Więc jednak jest dobrze, tak jak jest?
Bywa?
Czy ktoś mógłby przyjść i mi wytłumaczyć.


Kopnąć mnie w dupę?
 



poniedziałek, 20 września 2010

zagadkowy poniedziałek

Dziś rebus z dziedziny literatury. Proszę podać tytuł powieści zaszyfrowany w poniższym rebusie.



Nagrodą w naszym konkursie jest…
Sama nie wiem.


Co byście chcieli wygrać w naszym konkursie?



poniedziałek, 13 września 2010

argentyna

Dziewczęta w recepcji od godziny ćwierkolą o organzie.


Że zielona.

A czemu zielona?

Kieliszki na świeczki. Szklane, stopka, szklane. Super.


O organzie? Rozumiem, rozmawiać o orgazmie. To ma sens.



I w tym koszyczku serwetki do wycierania.



Co to, do cholery, jest organza? Czy to to samo co organdyna?



Rozterki. Dylematy. Dywagacje.


A ja się dręczę, że mi się jin i jang faktycznie przepękło. Nie wiadomo: gdzie ta łezka, tamta kropka. Czarna kropka.


Czarna?

Czemu czarna?


Biała też.




smutny deszczyk

Ależ. Nic mnie tak nie rozedrguje wewnętrznie jak postponownie świętości.


Znów wczoraj szargali, w telewizji, wycierali sobie krzywe pyski, tępe ryje o przenajświętsze relikwie.

Biłabym, zabiła. Butem, knutem.

Albo raczej siekierą, motyką, piłką, szklanką.

Za debilne interpretacje, za niepamiętanie tekstu, za szmatławą dykcję.

Za nierozumienie treści.


Za ogólny brak pojęcia. Że zamiast siedzieć w mysiej dziurze i szlochać nad swoją mizerotą, wyłażą na scenę i wyją.


A już przy wykonie jakiegoś pofarbowanego na różowo palanta, co to wycharczał: Wespół w zespół, wespół w zespół by rządz moc móc WZMÓC



DOZNAŁAM WYLEWU KRWI DO MÓZGU!


Tylko Grzeszczyk się nadawał, ale nie od dziś wiadomo, że się kocham w artyście, więc się nie liczy.


Nie wie, co czują obrońcy krzyża, kto nie zaznał ich pięknych emocji!!!


tędy

Martwię się o Was!


Widzę, że niebożąt dzielących włos na czworo objawiło się tu całe obłąkane stadko. 


A tymczasem, dziewczęta, NIE TĘDY DROGA!!!

(Co do chłopców, to nie wiem którędy, ale pewnie też nie tędy).


Bowiem, jak zwykła mawiać moja babcia: 

Kobieta powinna wyjść za mąż i SIĘ DOBRZE MIEĆ. Tak!



Dotychczas nie udało mi się co prawda ustalić, co to jest takiego owo „się dobrze mieć”, ale obserwując całokształt babci dochodzę do pewnych pouczających wniosków.


Otóż, po pierwsze, babcia rzeczywiście wyszła za mąż, za dziadka. Dziadek w latach swej burzliwej młodości posiadał urodę zewnętrzną amanta filmowego, a przy tym, z racji zawodu kolejarza, zwiedził całą Europę. Zatem babcia wyszła za niego, jak mniemam, bez większego obrzydzenia, a następnie dobrze się miała.



Kobieta powinna wyjść za mąż, a następnie urodzić sobie córeczki. Tak!



(Koniecznie córeczki żeby na stare lata nie znaleźć się przy synowej. Patrząc na synową mojej teściowej widzę, że babcia miała łeb na karku). 

Następnie uprzednio urodzone córeczki ubierać w najpiękniejsze sukieneczki z najwykrochmaleńszymi bufkami, czesać w loka, na czubku montować im kokardy większe od głów i wyprowadzać do kościoła. Tak.


(A, i jeszcze wracając do kobiet świetnie ubranych, to babcia też ma TO COŚ. Do dziś, a kończy w tym roku ostatnie naście).


Kobieta powinna wyjść za mąż, urodzić sobie córeczki i z użyciem męża wybudować dom. Tak!



Myć w nim okna i wieszać firanki.




Kobieta powinna wyjść za mąż, urodzić sobie córeczki i z użyciem męża wybudować dom, a następnie zostać wdową. Tak!




Dziadek bowiem, po latach pożycia owocnego w córeczki i dom do wieszania firanek, wziął i przeniósł się na łono Abrachama.

Osierocił nieutulonych w żalu krewnych: wdowę, córeczki, zięciów oraz wnuczkę, Kosiunię.


Tyle.


Teoretycznie obraz bez cienia cienia. A jednak zięć ich, a mój ojciec, był krytyczny wobec perfekcyjnego modelu związku dziadek- babcia. Za każdym razem kiedy mama usiłowała zasugerować mu jakiś konformistyczny model postępowania, krzyczał histerycznie, że pragnie ona go oto wpędzić do piwnicy. Piwnica to rzeczywiście było docelowe miejsce występowania dziadka, gdzie w stroju swobodnym (waciak i walonki) mógł on spokojnie palić papierosy i prostować gwoździe. Pytanie tylko czy był on tam wypędzany czy też może sam się uchylał od babci? Odpowiedź na nie zabrał ze sobą do grobu.


Reasumując, postępująca zgodnie z obraną wytyczną „wyjść za mąż i się dobrze mieć”  babcia jest jedyną na świecie osobą ABSOLUTNIE ZADOWOLONĄ Z SIEBIE. Wszystko w jej życiu jest tak, jak ma być.


Tylko my ją rozczarowujemy.


Mama, bo nieprawidłowo wybrała oblubieńca.

Ciotka, bo nie jest perfekcyjna.

Ja, bo nie urodziłam sobie córeczki.

Siostra, bo się ociąga. 


Babcia zapowiedziała jej wszakże, że nie umrze, dopóki ta nie wyjdzie za mąż.


I tu rodzi się dylemat…





wtorek, 7 września 2010

być jak kinga rusin

Będąc młodą staruszką wujęłam z kufra futro.
Zima przyszła, nie ma na to rady.



Wydobywszy jesionkę zasępiłam się nad ułudą minionego lata. Podobno były jakieś upały.

Podobno. Osobiście nie spotkałam się.

Pierwsza fala upałów skończyła się w dniu mojego powrotu z ciepłych krajów. Nie dotknęła mnie więc przesadnie do żywego.

Druga fala też mi umknęła: byłam, w czasie gdy dopiekała, nad morzem, gdzie jak wiadomo, upały nie docierają.



Jesionka. Hm.



Nie wiem co o tym sądzić, ale bez jesionki ani rusz.

Jak również bez swetrzysków. W tym sezonie obowiązują rozlazłe powyciągane.

Nabyłam zatem powyciągany. Wyglądam jak kloszard, zamotana w różne szarobure szmatławe powyciągane. I trampki.

Lubię.



Ale lubię też, niestety, wyglądać jak dama. Damą być, mieć pięć kilo biżuterii, kapelusze takie duże.



I tak oto trwa we mnie wojna postu z karnawałem: nie wiem, kim pragnę być jak dorosnę.



Nie nadążam z kompletowaniem strojów tak dla doktorowej Dżekyl jak i panny Hajd. Dychotomia odzieżowa mnie rujnuje zarówno w sensie obleczenia jak i emocjonalnie.



Bo, weźmy, idę. Idę jako dama. (Oczywiście – o tyle o ile).

Idę na obcasiczku, kle, kle, kle.

Aż tu naraz, pacze, idzie jakaś bardzo stylowa nie-dama. I natychmiast się czuję jak wyfioczone czupiradło, wykrochmalony koczkodan, żałośnie.



Najgorzej.



Niestety, to działa także w drugą stronę.



Bo, weźmy, idę jako nie-dama. Biję z trampka 

No to jeszcze gorzej, bo wtem wyłania się z mgły luksusowego zapachu dla kobiet dynamicznych jakaś perfekcyjnie wykonana zdzira, (a najgorzej, jak bez botoksu, bo te z botoksem i z ustami, jakie by nie były doskonałe, to są przezabawne) i strąca mnie w otchłań rozpaczy dla kopciuchów. Do piekła prowincjonalnych kuzynek.



Najgorzej.



W następstwie dyszę nienawiścią oraz niemożnością samookreślenia się.



A najgorsze z możliwych są te, boże nie dopuść, co to CZEGO BY NA SIEBIE NIE ZAŁOŻYŁY, WYGLĄDAJĄ JAK MILLION DOLARÓW. 

Ooo, te to masakra. Nienawidzę ich. (Np. moja siostra – ledwo ją toleruję).



Tak, nie jest mi łatwo w życiu. Czy może w rzyci.

W dupie.



W czarnej dupie odzieżowej…




poniedziałek, 6 września 2010

bezendu dwa

Czy są na sali jacyś znawcy mody? Trendsetterzy, trendtropperzy, trendoznawcy?


Mam pytanie, skoro tylko są:


Co to jest takiego JAPAN STYLE prezentowany na allegro przez powyginane w wyzywające arabeski orientalne lampucery posmarowane klejem do powiększania oczu?

Jakieś szarobure cwetry, bluzki, legginsy, a wszystko JAPAN STYLE.


JAPAN STYLE czyli co, bo nie odróżniam pantalonów zwykłych, przaśnych, barchanowych od tych z JAPAN STYLE.

Czy są one na podzespołach firmy Tosziba? Czy mają silniki od Hondy? Są z tufu wulkanicznego Yamahy?

Bo formą nie nawiązują przesadnie do kimona, kwiatu wiśni ani nawet grzyba.


So what?









środa, 1 września 2010

albowiem byliśmy nad morzem



cotokogo

Łeł, łeł, łeł, łeł, łeł, łeł…


Rozrusznik mi padł, w sensie intelektualnym, pozwolę sobie na takie oto nadużycie słowa intelekt. A co!
W sensie mózgu, co to nie generuje ostatnio nonsensów.
Nie to miałam na myśli…


Eee.


Czytam damskie czasopisma, które chytrym podstępem przemyciłam we walizie od Szafranowej.
Podstęp się zresztą nie powiódł, gdyż OSOBY UZURPUJĄCE SOBIE prawo do pierwoczytu PRZEKOPAWSZY MÓJ BAGAŻ odkryły moje niecne zamiary i dalejże rzuciłyśmy się do wyrywania sobie kłaków, aż się Bunio popłakał.
Wyszarpałam zatem z gardła Balladyny koło stu kilogramów (wszystko na kredzie, a kreda wiadomo: waży) luksusowego blichtru i wyznań osób skazanych na sukces. Jak to cierpią, bo w końcu kaźń to kaźn, ale się nie poddają.


I wylazły ze mnie przy tej okazji Geny-Dziada-Pradziada.


Geny-Dziada-Pradziada charakteryzują się tym, że osoby nimi obciążone kłócą się z telewizorem.


I tak:
Dziad się kłócił.
Ojciec się kłócił.
Syn się kłóci.
Co do Pradziada, Prapradziada i Praprapradziada to źródła milczą, ale jestem pewna, że kłocili się z czym się dało: papirusem, dymem z ogniska, posłańcem na ośle i tamtamami.


Czyli ogólnie rzecz biorąc rodzina moja jest skłócona z mediami, jak, nie przymierzając, pewien nieboszczyk na eksponowanym stanowisku.


Osobiście posiadam mutację owego genu, gdyż telewizor czniam ja, za to kłócę się mimochodem z lukrowanymi czasopismami dla dam. Siedzę w toalecie, wertuję i wątpię, jestem sceptyczną, nie dowierzam.


„Gówno prawda” myślę niechcący, „sranie w banie” mi sie wymsknie, „srutututu dupa z drutu”.


Wszystko zwątpienia mam takie analno-fekalne, czyli jak na okoliczności w jakich dane mi jest zaznać luksusowej prasówki, bardzo, przyznają państwo, komifo.


Co do analno fekalnych fiksacji, to też nie ja jedna to mam.


Buniozyl z koleżankami również się lubi zanurzyć w temacie.
Jest tak. Spotykaja się i zaczynają litanię:
Buniozyl: - Mój brat ma kupe na głowie! Brecht trzech małych Marchołtów, taki, wiecie, z brzuszka.
Julietta: – A mój brat ma siusiaka na głowie! Rechot, tarzanie się po podłodze.
Mayonaise: – A mój brat ma dupe na głowie! Śmiech do łez, sikanie do majtek.


I tak dalej, do utraty tchu.
Kto wie, może jakiś nowy gen?



(Uprzedzałam, że mi nie działa).