czwartek, 21 kwietnia 2011

zwizualizuj sobie

Jak co roku z nadejściem wiosny przeprowadzam revju w swojej szafie i nadziwić się nie mogę: w czym chodziłam zeszłego lata?


Bo chyba nie w  t y m.


Jak zwykle przy tej okazji przyglądam się sobie bacznie i usilnie staram się odnaleźć siebie w skomplikowanym gąszczu typów sylwetek damskich. I coraz jaśniej widzę, że konieczne tu będzie poszerzenie klasyfikacji o jeszcze jeden typ.


Kiełbasa. (Niech będzie, że śląska, ale może być każda: toruńska, pomorska, kujawska, wielkopolska – pod warunkiem, że ktokolwiek jeszcze tak ma).


Kiełbasa charakteryzuje się tym, że jest tłusta, gruba, obła, ale nie ma cycków, nie ma bioder, nie ma talii, nie ma nic.
Paradoks? Otóż nie.
Tłuszcz u kiełbasy, zamiast gromadzić się w jakichś konkretnych obszarach, rozprowadzony jest jednakową (najczęściej grubą) warstwą wszędzie. Nawet paluszki kiełbasa ma tłuste, tłuste pięty, tłuste uszy, tłuste dziąsła. Tylko cycki ma (relatywnie) chude.


Kiełbasa musi wystrzegać się odzienia w ogóle, bo w każdym wygląda ciulato.


W spodniach ma grubą dupę, w spódnicach grube nogi, w bluzkach z krótkim grube ramiona, a z długim grube nadgarstki, w dekoltach ma chude cycki, w golfach ma grubą szyję, w sukienkach ma grube wszystko, takoż w szortach, w strojach kąpielowych wygląda jak szynka w siateczce.


Kiełbasa dobrze wyglądałaby w habicie, ale, z racji nikczemnego usposobienia, nie jest godna życia kosekrowanego. Podły charakter jest u kiełbasy skutkiem bycia kiełbasą właśnie. Kiedy przyszła na świat, była raczej wrednym dzieckiem, ale nie aż tak. Dopiera kiedy się zorientowała, jak ją pokarało, zgorzkniała do reszty. Zalał ją jad kiełbasiany, którym tryska.


Kiełbasa w desperacji dorabia sobie biodra tulipanami, ramiona poduchami, talie paskami, cycki puszapami, nogi obcasami i oczy okularami. Ale to nic nie daje – nadal jest szpetna i nie ma na nią odzieży.


Ewentualnie bułka z keczupem.



poniedziałek, 18 kwietnia 2011

no nie no

Zawód, który uprawiam – określmy go kryptonimem: usługi dla ludności – niewdzięcznym jest.


Podłym, gdyż kiedy w zasadzie każdy dysponuje narzędziem zarobkowania, wszyscy mogą się tym parać. To tylko kwestia sumienia i wychowania w czystości, żeby nie. I tu rodzi się problem, gdyż tak wiele osób (zwanych kolokwialnie cichodajkami) świadczy pokątnie i pobiera w zamian tak symboliczne opłaty, że nam, jedynie słusznym usługodawcom, co to długofalowa satysfakcja od nas pochodzi i pełen wachlarz korzyści dla ciała i ducha, nie pozostaje nic innego, jak prostytuować się za drobne, lub, gorzko łkając, wyrzec się misji.


Można się, owszem, przebranżowić (choć na zostanie stomatologiem czasem bywa, niestety, za późno). Rzucić w cholerę to podłe zajęcie i podjąć obowiązki pomywaczki z serialu, zajść w ciążę z byłym mężem i poderwać wziętego architekta, zwichrowanego psychicznie amatora  zdegradowanych społecznie kobiet o zagnieżdżonych macicach.


Jest to jakieś tam wyjście z sytuacji.


Jeśli jednak nie ma się ochoty na nieplanowane zapłodnienie, ręce nas szczypiom od detergentów, Żurek Lesław nie jest w naszym typie, a nade wszystko nie chcemy przyjąć po ślubie jego nazwiska, to wówczas, mimo szeregu niegodziwości jakie napotykamy na swojej ścieżce kariery, dzielnie trwamy na posterunku.


Wtedy to są dwie drogi: albo się opływa w dostatki, albo się nie opływa, albo się opływa incydentalnie i to jest droga trzecia.


Krocząc zatem trzecią drogą trafiłam do świątyni konsumpcji by zrealizować owo chwilowe bardzo i jakże ulotne jezujaksięcieszę. Pognałam prędziutko upłynnić gotówkę, zanim to zrobi ona sama, po cichutku, niepostrzeżenie wysiąkając mi po kropli z portfela: kap – tu – dziesięć, kap – pięćdziesiąt tam, dwadzieścia i sto – kap, kap…


Wstąpiłam wobec tego nabożnie w iluminowane progi, zapachniało splendorem i nieszczelną kanalizacją, spłynęła na mnie z gotyckich sklepień anielska muzyka, zamigotały złoto i drogie kamienie. Kapłanki w swych prezbiteriach koncelebrowały ofertę okadzając ją parą z żelazek, grono wiernych przelewało się z nawy do nawy nabywając, kupując, konsumując.  Ruszyłam więc za nimi ku tym oto świetlistym artefaktom i długo szłam, szłam, szłam aż…


…wyszłam.


To nie był mój dzień, czy coś. Nic do mnie nie mrugało, nic nie szeptało, nie nęciło


Wszystkiego jest dużo. Dużo za dużo i takie samo. Identyczne i, choć odmienne, niczym się od siebie nie różniące. I vice versa. Dużo groszków, dużo kwiatków, dużo pasków i dużo kolorów. Groszki do łóżka, groszki do biura, groszki na plażę, groszki do kościoła, paski do biura, paski na plażę, paski do kościoła i paski do łóżka. To samo z kwiatkami, koronkami, kolorami. Nie wiem co do czego co z czym kiedy na co po co jak i gdzie.


Nie podoba mi się! Czy to możliwe?


Co mi jest, panie doktorze?!



piątek, 15 kwietnia 2011

haj li haj lo

Czuję, że jestem superświetny! – rzucił od niechcenia Bunio z rana.


Też bym tak chciała, ale jakoś nie potrafię.


Robią wiosnę. Baaardzo pooowoooli, ale jednak. To nieuchronne. Znowu będzie szok temperaturowy. I odzieżowy gdy wtem przyjdzie, zrzuciwszy naraz flausze, merynosy i barchany, odziać w zwiewne fatałaszki swoje nienawykłe, obłe ciało. Ciało jak kiełbasa biała.
Czy raczej śląska, gdyż, pod wpływem przychylnej atmosfery politycznej, rozważam obranie zakamuflowanej opcji niemieckiej.


Ale czy warto? Może nie warto?


Znajdą mnie potem jedynie słuszni po peselu, łeb ogolą, histerektomię machną tępym narzędziem i każą iść precz (rrraus!) do Eriki, do domu.
Dzieci wyłapią i maczając w źródle życia przekują w patriotów. O ile będzie warto, bo wiadomo, że żmiję na piersi wyhodowaną zawsze lepiej zdusić w zarodku, nim łeb i dłoń prawą z wąsikiem w charakterystycznym geście podniesie i rozpleni się szpetnie w konarach prasłowiańskiej gruszy.


Waham się. Bo nie wiem, czy potem zdążę zapuścić. Włosy. Bo dzieci już mam zapuszczone.


W dodatku wszystko im sięga do połowy łydki i powyżej nadgarstka, a w lumpeksach zdrada. Gdzie te czasy, kiedy to oko moje oko godne jaszczębia z luftwaffe potrafiło w dziale na wagę wytropić przecudnej urody stroje w pająki, czaszki i wszelkie robactwo plugawe i pełzające, koszulki w żółte łodzie podwodne, śpiochy supermana, piżamy w tygryska, czapy jeżozwierza.
Jest dramat. Drogo i brzydko. Zupełnie jak w sklepach, z tym że wszystko złachane i poplute. To podobno wina kryzysu. Syty zachód się odchudza. Mniej konsumuje. Mniej wywala. Więcej się ślini. Wstydź się zachodzie, wstydź.


Co z ciebie za zachód – chudy i zabiedzony?


Wszystko staje na głowie. To niezbity dowód na to, że Ziemia rzeczywiście się przebiegunowuje. Zatem trzeba gotować się na koniec świata. Wszystko szlag trafi.


I bardzo dobrze, bo i tak nie nadążam.



czwartek, 14 kwietnia 2011

hossa(nna)

Głos w telefonie: Przywiozę do domu gitarę. Pierdolę, nie będę grał. Jeszcze nie mam kryzysu wieku średniego.


To był fałszywy alarm.



środa, 6 kwietnia 2011

new thinking. new possibilities.

Ach! Przygody, bale, podróże, romanse, lukratywne koincydencje!


Po pierwsze – umyłam samochód plugawy. Co prawda zwykłam jeździć brudnym, barrrdzo brrrudnym, gdyż, uważam, taki odzwierciedla moją duszę. Ale, ale – pomyślałam – aż tak, to nie.


Zatem umyłam, odszarzyłam szyby, odlepiłam włochate landryny od tapicerki, odkurzyłam gruz gabaryty herbatniki, przewietrzyłam plechę w bagażniku i wydostałam spod siedzenia pasażera parę skarpet męskich czarnych zmiętych.


W tym samym czasie Buniozyl zabawiał się w policję nanosząc plechy, landrynek, herbatników, błocka i tłustych paluchów, kręcąc niemiłosiernie lusterkami, jeżdżąc szybami i uruchamiając wszystkie guziki, trąbki i katapulty (kocham ten stan, gdy po uruchomieniu silnika wypadaja na mnie wszystkie farfocle z nawiewów nastawionych na full i dziesięć w skali boforta burzy mi misterną koafiurę).


I gdy tak wypucowałam nadwozie, nawoskowałam spoilery, sidolux położyłam na zardzewiałą z lekka po zimie alufelgę, zinwentaryzowałam bagażnik, ziarno od plew i bezpieczniki od klocków oddzieliłam misternie, poczerniłam ogumienie, odchuchałam zderzaki, nablyszczyłam szkła,  powiesiłam nową choinkę o zapachu wanilii, usiadłam w poczuciu niedosytu i pomyślałam: co by tu jeszcze?
Wiem! Pod maskę zajrzę, tam jeszcze nie myłam. Coś sobie nabłyszczę, jakieś świece czy inne zawory, cylindry, odmy, cewki, pasek klinowy sprawdzę, na której jest dziurce…


Roztwarłam i ciekawie sprawdziłam poziom oleju.
Jeszcze raz – nie mniej ciekawie.
I jeszcze…



Nie stwierdzono.



Sięgnęłam pamięcią. Przypomniałam sobie.
W sierpniu. W połowie sierpnia. Konkretnie – w drugiej połowie.


W Małkini.