piątek, 30 października 2009

bęc. zmiana.

Jest.
Nadejszła.


Jesienna deprecha.


Nie mylić z deprechą zimową, wiosenną i letnią.
Każda z nich ma sobie specyficzny wachlarz upierdliwości i każda dokucza.
Najstraszliwsza jednak ze wszystkich jest właśnie ta: jesienna.
Mrok gęstnieje, wilgotność wzrasta, ciśnienie spada, nastrój ciśnie.
Znikąd pomocy. Z atrakcji pozostaje jedynie strzelić sobie malowniczo w łeb.


Chów wolnowybiegowy zmienia się w chów telewizyjny.


Bachory zrzędzą, nudno, bałagan, zimno, smarki, kaszel, grzyb w kącie. Sąsiadce ukradli z suszarni co nowsze majtki.
Ja swoich nie powierzam, bo przy tej ilości prań majtek i nie majtek musiałabym w ogóle nie wychodzić z piwnicy.


Ciemno jak w dupie skutkiem ekologicznego podejścia do oświetlenia wnętrz. Ten, kto wymyślił te świecące na brązowo żarówki energooszczędne powinien je sobie wkręcić. Unia europejska się do wszystkiego wtrąca. Podobno to przez jej wszędobylstwo nie ma już starych dobrych żarówek stuwatowych. Unia zabroniła im być, ale gdyby nawet były, to i tak nie byłoby ich do czego wkręcić, bo nowomodne oprawy mejd in czajna topią się w zetknięciu ze zwykłą brzęczącą sześćdziesiatką.


Swiatłaaa!


Gdzieś bym poszła, ale nie mam dokąd. Nie posiadam koleżanek. Koleżanki moje harują celem zduszenia bólu istnienia.
Też bym sobie poharowała, ale się nie da w asyście.
Potem idą na szoping.
Też bym se poszła, ale się nie da w asyście.
Potem do kosmetyczki, fryzjera, tipsera, i na nowe cycki.
Też bym se poszła, ale się nie da w asyście.
Potem idą na randki, spotkania, ploteczki, tańce, hulanki, swawole.
Też bym se poszła, ale się nie da w asyście.
Potem idą spać.
Jak śpię z asystą, to mnie ona kopie w głowę.


Nazajutrz boli je głowa.
Mnie też.



środa, 28 października 2009

akuku! tu koloidalny roztwór kauczuku!

Ach, och miałam dziś elektryzującą przygodę z lateksem.


Jako kobieta do szpiku perwersyjna, mrrrauuu…, jęłam malować farbą lateksową elementy kuchni na kolor wiosna szczypiorkowa.


Pominę fakt, że wyszła jesienna nać, pominę.


Tak sobie zatem żwawo pracowałam wałkiem, mając po temu w końcu tytuł naukowy w stopniu magistra, a skończywszy postanowiłam oderwać taśmę maskującą trzask prask. I co się okazało?


Okazało się, że przedwcześnie.


Że mianowicie odchodzi ona, a jakże, lecz wraz z nią obłazi farba jesienna nać, jak skóra po lecie schodzi, takie zęby, białe kły walenia czy innego rekina tyranozaura tworząc, a ja ślepnę, słabo mi.


Odzyskawszy wzrok zaczęłam od nowa. Lecz teraz taśmę oderwę najwcześniej pojutrze.


Cóż, poza tym, że się kolor nie zgadza i kły siekacze wychodzą na mokro, o czym już wiem i postaram się zachować najwyższą ostrożność w kontakcie osobistym z lateksem w dowolnej formie, to w ogóle same zalety tworzywo to posiada oraz wszechstronne zastosowanie w gospodarstwie domowym.


O czym uprzejmie donoszę wszystkim niezorientowanym w arkanach.
Są tu tacy?



poniedziałek, 26 października 2009

najn, najn, najn!!!

Jeśli ktokolwiek kiedykolwiek zapyta Was: Ciastolina?
Odpowiedzcie stanowczo: Nie, dziękujemy!


Wczoraj miał miejsce zaległy kinderbal urodzinowy Buniozyla.
Aramaj miał od tego stan ciężki już od rana: pląsawicę huntingtona przeplataną rzucawką i rozmaitymi depresyjkami oraz euforią i poczuciem misji przejawiającą się obsesyjnym dbaniem o nagłośnienie imprezy bez względu na wzgląd.
- No, jest trochę przygłupawy – rzekłam do męża – ale cóż, trzeba kochać jak swoje.
Czy wszyscy chłopcy lat około dwunastu są tacy labilni emocjonalnie, czy tylko mojego syna nawiedza duch klimakterycznej primabaleriny?
Się boję, bo wiem, że to i tak dopiero przedsmak, pełny bukiet dopiero przed nami.


Ale wróćmy do balu.


Bal się odbył w dniu zmiany czasu, co się odbiło falą ujemną na kondycji zaproszonych maloletnich gości, gdyż ich zegar biologiczny został wystawiony na ciężką próbę, kiedy się okazało, że o 20 jest tak naprawdę 21 i wszyscy wytarzani w ciastolinie, galaretce z bitą śmietaną i confetti ze smartisów skaczą ze stolika kawowego na kanapę bdang, bdang. Buniozyl wrzeszczy co rusz: Ja tu rządzę! Mayonnaise siedzi na nocniku po ciemku w klozecie i twardo czyta książeczkę, Satnisław T. przechadza się krokiem prezesa z rękami założonymi na plecach po gruzach ciastolinowo-żelkowo-smartisowych, a Żulietta lepi strusie. W tym czasie Dyzma, brat Stanisława T. śpi w foteliku jako małoletni, ale przyszłoroczna impreza będzie jego! Aramaj wzdycha z wyższością, że wszyscy są tutaj w wieku poniżej lat pięciu, ale twardo zarządza zabawę w makdonalda. Lepi się hamburgery i frytki, Buniozyl na kasie. Leniwe raz! Konsumenci fast foodów mają na łokciach, pupach i kolankach wprasowanki z ciastoliny w kolorze szarym, bo właśnie szary kolor zdominował kolorystykę menu, skutkiem uporczywego mieszania kolorów dopełniających. Z keczupem czy bez? Smartisy wszędzie, tylko nie na torcie.


Miał być tort ze smartisami, ale wyszło kakaowe oko skutkiem tego, że się murzynek wziął i w sobie zapadł tworząc malowniczy krater, kakaowe oko jak żywe, po tym, jak zniecieprliwiony Aramaj zerknął ciekawie do piekarnika czy już, w ramach przedimprezowego szału uniesień.


Wobec tego zrezygnowałam z przylepiania cukiereczków i potem szczerze żałowałam, bo jednak co przylepione smartisy to jednak przylepione i trudniej sie je rozsiewa, ale to nauczka na przyszłość.


W każdym razie, jak spytają: Ciastolina?
Odpowiadamy za Grocholom: Nigdy w życiu!


Jak spytają: Smartisy?
j.w.


Jak spytają: Dzieci?
To już jak kto uważa. Osobiście odradzam.
Chyba, że takie z ciastoliny.



czwartek, 22 października 2009

nouvelle cuisine

Facebook to niezwykle praktyczne narzędzie.


Można się z niego np. dowiedzieć o aktualnym stanie poniekąd cywilnym swojej rodzonej siostry. Polecam wszystkim pragnącym pielęgnować więzi w tych trudnych czasach.


A tymczasem czekam, aż mi tu współpracujący przyjdą na zakład i przyniosą mleko ku kawie, gdyż do wyżarcia wszyscy są chętni, a jak nie ma, to nie ma. Nikogo. I teraz nie mogę się napić kawy z mlekiem i boję się, że zasnę na posterunku.


A jakie ja mam sny!


Nie dalej jak przedwczoraj penetrowałam portale społecznościowe i się mimochodem natknęłam na pewnego pradawnego przelotnego znajomego (nic nie było!). Pooglądałam zdjęcia z epoki, zawzruszyłam się nad minionym. Tyle.


I tu naraz śni mi się on tej samej nocy (najdroższy, NIE CZYTAJ!) i nastaje w tym snie on na moją cnotę z użyciem aż trzech(!) narządów płciowych, albo ani jednego, nie wiem, gdyż wszystkie one wyglądały jak kiełbasa podwawelska jako żywo.


Więc wyciąga on z rozporka te niczego wędliny (gospodynie domowe wiedzą o co chodzi) i ja nie wiem która jest która, i co tu począć z tym dobrodziejstwem inwentarza.


Na to wpada jego narzeczona (też figurowała na zdjęciach) i robi mi dziką awanturę, nie wiadomo czy bardziej o serce wybranka, czy o to, że jej wyżeram z lodówki, bo niestety dzwoni budzik i wszystko niweczy.


Ot, typowe sny erotyczne kur domestik.
Na patelnię.



poniedziałek, 19 października 2009

mąż wcześniej wrócił z ciechanowa

To było tak: równo trzy lata temu, całkiem niespodziewanie, o godzinie szóstej rano dało się słyszeć „bdang!”, a o 13.20 wyłonił się Buniozyl.
W sam raz na obiad, ale obiad go nie interesował, ani śniadanie, ani kolacja, podwieczorek, cyc, nic.


Urodził się i natychmiast zaczął się odchudzać, co kultywuje z powodzeniem po dziś dzień.


Skoro nadarza się okazja do wspomnień, napomknę mimochodem o tym, jak służba zdrowia czynnie nam przeszkadzała w cudzie narodzin usiłując w nas wbić kroplówkę z oksytocyną, nasyłając na nas w drugiej fazie porodu stażystkę z ankietą zawierającą fundamentalne pytanie o płeć i z miasta od ilu do ilu tysięcy jesteśmy; jak nas po miłym bujaniu na piłce położyła na jakimś koromyśle w pozycji dupa wyżej głowa niżej, od czego poród się zdziwił i ustał, i jak nam ubliżała, klepiąc nas po nodze, gdyż kawa jej stygła „Noo, przyj! Opalać się tu przyszła!”, a może to był taki żart śmieszny, nie wiem, bo mi krew z mózgu odpłynęła na strategiczne pozycje zabierając tlen i poczucie humoru.


I tu orędzie do Narodu.


Narodzie! Ródź zawsze z osobą towarzyszącą! KONIECZNIE!


Jeśli nie chcesz rodzić z mężem/narzeczonym, bo źle znosi on sytuacje, w których jego żona/narzeczona ma dwie głowy: jedną w górze a drugą między nogami, to ródź, Narodzie, z ojcem/matką/siostrą/wujem/ciotką/bratem/przyjaciółką/sąsiadką.


W ostateczności z taksówkarzem.


Ródź z kimś, kto Cię obroni przed nienawiścią ze strony źle opłacanej służby zdrowia. Nie ma bowiem wdzięczniejszego obiektu do bezinteresownego znęcania się, niż absolutnie bezbronna ciężarna z wielkim brzuchem i gołym tyłkiem: nie ucieknie, bo niby dokąd, bo nie ma majtek, a poza tym i tak ledwo łazi.


No, ale było minęło.
Nie chowamy urazy (niemniej nie byłoby źle, gdyby OSOBY, KTÓRE MAM NA MYŚLI jednak gruntownie obesrało).


Buniozylu: STO LAT!



sobota, 17 października 2009

wieczór konesera

Fajne filmy wczoraj widziałam.


Oba udawały. Jeden udawał komedię romantyczną a drugi kino wysokich lotów. Oba bardzo udane.


Nocne rozmowy – ten, który udawał komedię, udawał już sam tytuł, gdyż bohaterowie udali jedną (słownie JEDNĄ) rozmowę nocną telefoniczną, ale za to dokładnie umotywowaną faktem, iż nocą taryfa sprzyja udawaniu nocnych rozmów.


Następnie udawane było wszystko.


Uawany był scenariusz, gdzie ciąg logiczny czy chociaż przyczynowo-skutkowy to za dużo dłubaniny, kino ma być lekkie, tak? więc wystarczyć musiał pretekst; udawani bohaterowie, którzy nie wiadomo skąd przychodzili, dokąd zmierzali i kim byli, przelatywali przez ekran jak deszcz meteorów, bez pretekstu, bez kontekstu, takse.
Tylko aktorzy nie udawali. Ale cóż oni mogli, kiedy film, w którym grali, udawał sam siebie?
Nic.
Ale za to śmiechu było za to co niemiara. Zwłaszcza śmieszna była scena, jak się seksoholicy spotykają, śmieszni ludzie, na śmiesznej sesji terapeutycznej i se, chichocząc, opowiadają o dupczeniu, chyba, bo nie pokazali, ale tak się widz domyślił i normalnie boki zrywał.
Ale za to w mrocznej niczym meandr ludzkiej duszy scenografii. Tak, że wiecie NIUANSE.


Dobra, no to pośmialiśmy się.


Teraz kino ambitne. Kieślowskopochodne. Kieślowskopodbne? Kieślowskoidalne?.
TV Polonia. Ono. Hit
Hm, hm.


To ja powiem tak: Jak Kieślowski opowiadał swoje historie, to ja mu wierzyłam. Może nie ślepo, bezkrytycznie, bo nie jestem bardzo fanką, może z niepokojem, ale wierzyłam mu na słowo, jak nic.


A tu jakoś nie chce mi się wierzyć. Niedowierzam. Albo dobra, wierzę w ogół, lecz irytuje mnie szczegół, co mi ten ogół mocno zaburza.
No bo, czy byliście państwo kiedyś u szklanego ginekologa? Takiego, co to nie tylko wszystko widać przez ściany, ale także słychać?
FALSE! – czerwony napis pulsuje pod czaszką i nic już potem z tym nie zrobisz, nie wytłumaczysz sam sobie, że to taka konwencja, licencja poetika, czy inne perpetuum mobile.


W dodatku efekt dramatyzmu był, albo kamera tak drżała bo operator też człowiek i czkawkę mieć mu wolno, w każdym razie oczopląs, dyskomfort i nigdy wiecej.


Umęczona zasnęłam i nigdy się nie dowiem, jaki był happy end.


Szkoda.



piątek, 16 października 2009

co kto jubi

Są tacy, którym niestraszne zimowe szarugi, którzy nie dostają spiralnej depresji na widok opadów sniegu, ba! radują sie nadchodzącym półrocznym kanałem z dupą świecącą na czarno w końcu długiego tunelu.


Kilku z nich mieszka u mnie w domu.


Największym entuzjastą białego (czy jak kto woli szarego, czarnego, zimnego, mokrego) szaleństwa jest Buniozyl.
Już zeszłej zimy, która, jak pamiętamy zakończyła się całkiem niedawno, żeby nie rzec przedwczoraj, skomponował pieśń żałobną pod tytułem: „Nie ma niegu”.
Słowa proste acz rozdzierające:
(Allegro) Nie ma niegu, nie ma niegu, nie ma niegu, nie ma nieg!


A tu proszę: JEST NIEG!


Co za niespodzianka, zważywszy, że jeszcze 15 września, może odrobinę desperacko, ale zawsze, opalaliśmy tyłki nad Bałtykiem.


Czyli jesień sie nam trochę omskła.


Ale to nie problem Buniozyla.
Buniozyl jasno patrzy w przyszłość i powiada:


Mikołaj psiedaje pjezenti. Ty jubiś kafkę a ja piłke.


Jubię.



czwartek, 15 października 2009

z akt: straszny bałagan, dzieci śpiewają

Okazalo się, że nie zdanżam na niwie wychowawczej. Zabiorą mi dzieci do placówek, a mnie samą niechybnie wysterylizują.


Bo podobno na drzwiach przedszkola wisiała informacja jak byk, ale ja niedowidzę, nie ogarniam czy coś, a może śniegiem sypnęło mi w oczy.
W każdym razie przychodzimy wczoraj jak gdyby nigdy nic, a tam KAŻDEN JEDEN przedszkolak w garniturze, cylindrze, lakerkach i z kwiatami, gdy my tu niezobowiązująco w gaciach z dresu i tiszercie w małpiszony, bez ferrero roszer czy kocich języczków chociaż.


Dobrze, że Buniozyl nie ma chwilowo pojęcia o konwenansach, więc przyjął to gładko na klatę. Ja w zasadzie też.
Jedynie Aramaj w takiej sytuacji by umarł, spalił się ze wstydu, oszalał, kazał by mi brnąć przez zaspy do wypożyczalni bombonierek i smokingów, ale już.


Bunizyl w ogóle chętnie łamie rozmaite tabu odzieżowe.


- Co to masz? – zapytał ostatnio ciekawie patrząc na matkę w dezabilu.
- Staniczek.
- O, ładny. Kupiś mi teś staniczek? W smoka?


Nie ma sprawy. Będzie jak znalazł na przedszkolne uroczystości.



wtorek, 13 października 2009

krecia walczy z bestią (i przegrywa)

Zgasły światła.


- Akuku! – Bestia zafilowała na Krecię slimak slimak pokaż rogi – Dzień dobry! – puściła zielone oczko.
- Spierdalaj – wycedziła Krecia przez zęby.


Ale było już za późno.


To, co ujrzała Krecia, wgryzlo jej sie w trzewia i spowodowało, iż zapragnęła ona zbić torebką po masce zarówno swój niesubordynowany samochód jak i Barona von Hindenburg, który nota bene złamał jej życie.


Okazało się bowiem, że ten tu oto przezabawny, wymuskany facet o wyglądzie stylizowanym na przedwojennego amanta argentyńskich superprodukcji, co to przed chwilą opuścił superultraluksusowy samochód, a obecnie pchający wózek rolls royce dla inglessina seria limitowana, takimi jeżdżą bliźnięta joli-pitt oraz pitt-joli, w garniturze od pierra cartierra z dzieckiem w środku w śpiochu od Kęzo, to ona już wie, kto to jest. I to odkrycie napełniło ją jadem i goryczą.


- Kurza dupa! – klęła w myślach bardzo szpetnie roztwierając maskę pojazdu w poszukiwaniu źródła awarii oświetlenia – Niech się innym wiedzie i mnie też, niech się innym wiedzie i mnie też, niech się innym…


No bo jak to jest możliwe, że Krecia, piękna, mądra i powabna, dłubie tym posranym śrubokrętem pod maską tego posranego samochodu, a jej piąteprzezdziesiate koleżanki, dobra, może ładne, może nawet i prześliczne, ale durnowate na pewno, wstrętne, glupie, złe, bez śladu zlotej myśli na twarzyczkach o odętych ustach, w oczach chabrowych za okularami guczczi versacze, jak sie okazuje wcale nie z targu, allegro, o nie, lecz z salonu limitowana seria optycznego, takie same nosi paris, lejdi di i lejdi gaga, więc te glupie zołzy, córki sprzątaczek, pomywaczek, pakowaczek, samotnie wychowujących w wiekuistym deficycie, więc te małpy wychodzą za mąż za potentatów finansowych w skali mikro bo mikro, ale jednak, a Krecia oczywiscie musiała wyjść akurat za Barona von Hindenburg! Bez jednego logo!


Uroniwszy bezpośrednio na blok silnika siną łezkę żalu nad swym losem podłym, Krecia zatrzasła maskę z tak wysoka, iż jej się nieomal samochód złamał i odjechała w nieznanym kierunku, gdyż od tej chwili było jej już dokładnie wszystko jedno.


Świecą, czy nie.



piątek, 9 października 2009

wję, szję

Wszystkie zarazki spełzły na mnie i oto szczekam jak stado hien,
zwłaszcza nocami.


Celem postawienia tamy rozpełzającej się zarazie
urządziłam sobie izolatkę w pokoju Aramaja. Przebiłam sobie wąską ścieżynkę na tapczan w otoczeniu hekatomby w składzie
skarpety, książki, papierki po słodyczach, flet, trampki, strój
gimnastyczny, strzepłam plażę z prześcieradła
i ległam oto.


Obecnie zgłebiam metamorfozę Waldka Mandarynki.


I było by bardzo miło gdyby niepewien szkopuł: okna pokoju wychodzą na
ulicę a tam, bladym świtem zakwita życie towarzyskie i gada głośno,
zamiata upierdliwie, zapuszcza silniki pojazdów zaparkowanych szczelnie
na półpiętrze, a koło 6.30 nadjeżdża ciężki sprzęt by ryć.
I niechby sobie rył po cichutku, to nie. Co zaryje to cofnie, a co
cofnie to zapiszczy.
I tak oto wypoczywam w kakofonii pisków, zmiotów,
uruchomień, trzaśnięć, zaalarmowań, zaryć oraz plot.


I szczekania hien.



wtorek, 6 października 2009

hm, hm

Nudno, zimno a w dodatku w telewizji podali pierwszy odcinek „Domu nad rozlewiskiem”.


Czy tylko ja poczułam zdumienie na widok?
I sie zmarszczyłam (ostatnio strasznie się marszczę na pysku) składając twarz w minę: WTF?
No dobra, powiedzmy, że nie obserwowałam bacznie, gdyż coś tam kleciłam, jakieś robótki ręczne, mereżki czy richelieu, ale ogólnie co spojrzałam, to zgubiłam oczko. I to WTF mi szpeciło rysy.


No dobra, nie czytałam książki, księgi, woluminu, czy księgozbioru raczej. Czyli gówno się znam.


Ale to, co ujrzałam na ekranie, minimalnie przeszło ludzkie pojęcie w mojej subiektywnej samoocenie.


Bo tak:
Najpierw pani Brodzik, co to jej się po dzieciach rysy twarzy wyostrzyły (też tak macie?) spaceruje skandalicznie wyondulowana.
POWTARZAM SKANDALICZNIE.
Rozumiem jednakowoż, że był to celowy chwyt stylistyczny, coby właściwie zaakcentować przemianę, która sie dokona w czterdziestejpiątej minucie pierwszego odcinka ekranizacji dzieła.


Ale nie uprzedzajmy faktów.


Zatem nasza piętrowo wyondulowana bohaterka Malgorzata, jest kobietą posiadajacą córkę, którą kocha i rozumie, podczas gdy tamta tak przepięknie śpiewa eposy o wybujałej treści filozoficzno-obyczajowej, iż wszyscy w klubie stoją oniemiali z zachwytu.
No i ma męża, w senie Brodzik, w sensie Malgorzata, tego starego od Dereszowskiej, co to pali przy nieślubnym dziecku, gnój, ale to w życiu prywatnem, gdyż  na wizji racza sie oni koniaczkiem ze Zofią Kucówną w czasie kiedy główna bohaterka zażywa maseczki starego litewskiego przepisu.
czemuż ach czemu, zapyta ktoś ciekawie.


Ano temu, że coś brałai i miała wizję, ale o tym później, gdyż muszę pilnie wyjść.




piątek, 2 października 2009

jesień

Bunio jest JASNY.
Krystaliczny, przejrzysty, słodki


Muszę szybko odnotować, zanim jego blask przygaśnie, stłamszony cynizmem, konformizmem, znaniem się na życiu.
Nim go zatruję swoim czarnowidztwem, nim go brat sprowadzi na ziemię.
Brat już zakumał, co jest czym czego, jego niewinność wchodzi w wiek schyłkowy.
Na pytanie „gdzie?” odpowiada bezbłędnie „w aucie”.


Chcę być Buniem.



Wszystkim, którzy, jak ja, pragną Być Jak Buniozyl, proponuję krótki kurs języka buniozylowego.



piciuwoda – piciuwoda
z czego śmieszysz się?
jajko dopodziankę
kukola – kokakola
idziesz sami? – idziesz ze mną?
a co to robiom pany?
fantazja – fontanna
zagoi się, dobra?


Ale jujiciek, fajny jujiciek, jawda?



Wszystkim chcącym Być Jak Buniozyl należy sie jednak pierwsze ostrzeżenie.


Buniozyle są uparte i czasami płacą za to najwyższą, w buniozyloskali, cenę.
Potrafią, weźmy, kopnąć nogą w zupę, negując jej podaż.
A ogólnie wiadomo, że jak duży nie wie co powiedzieć, to bije.
Zwłaszcza ten oblany od stóp do głów pomidorową z makaronem
nie wie, co powiedzieć.