poniedziałek, 30 marca 2009

plotka wylata wróblem, wraca wołem

Był zamach na państwo! Na państwo Kotostwo!


Szłam na szpileczkach i we futrze z mężem mym po parkingu przynależnym do pewnego megamarketu, zwabiona hasłem reklamowym głoszącym, iż ofertę swą bogatą kieruje on nie do idiotów, czyli do mję.
I gdy tak podążaliśmy godnie między pojazdy, wtem, jeden z nich w kolorze czarnym nie wyłączając szyb, jął nas ścigać tyłem naprzód w trakcie manewru cofania.


Umykaliśmy rączo to tu to tam, lecz wyżej nadmieniony pojazd nie ustawał w próbach sprowadzenia na nas śmierci lub kalectwa.
Zatem, aby zasugerować kierowcy, iż źle on robi dybiąc na nasze życia, niewiele myśląc pizgłam torebką od koko szanel samochód po dachu.


Jednak, co marka to marka, robi wrażenie i natychmiast pojazd stanął jak wryty, odrzwia się rozwarły a ze środka wyjrzała morda i rzekła do mnie bez zbędnych ceregieli: CO ROBISZ, KURWO?!


Jako nieodrodna córka swojego ojca odrzekłam na takie dictum, nie mniej uprzejmnie, pytaniem na pytanie: CO  T Y  ROBISZ, CHUJU!


I tak, od słowa do słowa, wywiązała sie miła pogawędka, co to nie będę jej przytaczać, gdyż na sali być może są dzieci. Dyskusja miała charakter pedagogiczny, usiłowaliśmy w prostych słowach wytłumaczyć młodzieńcu, iż w trakcie jazdy tyłem naprzód należy patrzeć wstecz czyli za siebie, slowem zawsze należy patrzeć przodem do kierunku jazdy, bez względu na to czy się jedzie przodem na przód czy tyłem do przodu, tzn. mój zdystansowany mąż usiłował bo ja to już tylko wachlowałam się torebką przewracając oczami.


Opowiedziałam tę uroczą dykteryjkę dzisiaj na zakładzie.


I czego się dowiaduję po kwadransie od zdumionego kolegi z sąsiedniego działu?
Iż usiłowałam przejechać pieszego na pasach, a gdy ten zaprotestował, zwymyślałam go od chujów.


A prawda, jak zwykle, leży po środku.



sobota, 28 marca 2009

danger!

Miejsce akcji: Salon z odzieżą używaną.
Czas akcji: Rzucili nowy towar na dział wyceny.


Pani a do pani be: Tam nie idź! Tam jest jakaś epidemia.
E p i c e n t r u m  wystąpiło. Epicentrum ludzkie!




piątek, 27 marca 2009

lukrowana świnka

Ponieważ na pewnym blogu, który mam w dziale lektury obowiązkowej, pojawił się przecudnej urody cukrowy prosiaczek i bez reszty zawrócił mi w głowie, postanowiłam odświeżyć wspomnienie.


Oto ono:



I jeszcze jedno, dawniejsze:





czwartek, 26 marca 2009

pan tu nie stał

Dzień świstaka:


Przedpołudnie świstaka.
Południe świstaka.
Popołudnie świstaka.
Podwieczorek świstaka.
Wieczór świstaka.
Noc świstaka.


I tak, o.



środa, 25 marca 2009

i twoją matkę też

Jestem śmiertelnie obrażona na pół osiedla.
I vice versa.
Druga połowa jest obrażona na mnie.
Z wzajemnością.


Typów przyczyn dobrosąsiedzkich niesnasek jest wiele, lecz przede wszystkim wyróżniamy wirujące pralki, wrzeszczące dzieci, srające psy i szeroko pojetą motoryzację.


Ja przoduję w punkcie ostatnim.


Jako pierwszy moim śmiertelnym wrogiem został pan z wąsikiem, co wiódł hurtowy handel rur i blach.
Nie, wróć.
Pan z wąsikiem, któremu mój małżonek zaparkował złośliwie na tylko jemu przynależnym, z racji zasiedzenia, miejscu parkingowym.
A następnie wyjechał (mąż) bez słowa ostrzeżenia. Na to pan z wąsikiem wyjechał z mordą na mnie, przybywszy uprzednio w tym celu na próg mego mieszkania.
Nie bardzo wiedziałam o jakim miejscu mój przeuroczy interlokutor raczy do mnie wykrzykiwać.
Stałam w progu w piżamie z bardzo małym dzieckiem u piersi i z burzą hormonów wewnątrz.
Stąd wynikła awantura o zakłócanie duperelami miru domowego i dozgonna obraza ze strony obu stron.


Następna była tutejsza królowa pani Bobrowa, której nadepnęłam na wiąz rur, oraz jej paź imieniem Stefan.


Nie wiem co to takiego ów wiąz, ale pamiętam, że przewożąc jakieś ciężkie toboły zaparkowałam tuż-tuż przed wejściem do domu.
Czyli tam, gdzie stają wszyscy, którzy mają do wniesienia gabaryty.
Wszyscy, tylko nie nowi. Nowi czyli obcy.
Nowi się nie znają i nie mają racji.


Pani Bobrowa poinformowała mnie, iż „tam jest wiąz rur” i wgłosiła perorę że ONA to wie, gdyż to ONA zbudowała to osiedle, i Stefan zapisz numer.
Zaproponowałam usłużnie, aby się Stefan tak nie spieszył z tym numerem, bo za dwie minuty przestawię samochód na pobliski parking i będzie on tam przedstawiony do wglądu. Nadmieniłam również, że niepotrzebnie się pani Bobrowa gorączkuje, gdzyż nie zdąży nawet wyłożyć swych racji a mnie już tu nie będzie. Po co zatem ryzykować udar.
Do pani Bobrowej nic jednak nie docierało. Wykrzykiwała coś wespół ze Stefanem, że to oni zapłacili za te płytki chodnikowe, które ja teraz bezczeszczę swym heretyckim ogumieniem. Cisnęło mi się na usta, że ja dla odmiany za dupę swoje mieszkanie otrzymałam. Lecz zmilczałam uprzejmie skutkiem wrodzonego taktu. Zresztą pani Bobrowa i tak nie udzieliła mi głosu, imputując mi jednocześnie, że jestem za młoda aby zabierać głos w dyskusji osób dorosłych i aby cokolwiek rozumieć, czym, przyznam, bardzo mi zaimponowała.
W dzisiejszych czasach wytaczać takie argumenty jest rzeczą niezwykle rzadką. Dziś nie jest się na nic za młodym, przeciwnie, jest się na wszystko za starym.
Zatem, po tym jak pani Bobrowa potraktowała mnie jak smarkatą idiotkę, definitywnie przestałam jej się kłaniać, chociaż mile mnie w tym względzie połechtała.


Kolejni na liście afrontów byli sąsiedzi, którym zdewastowałam samochód i skutkiem tego nasze stosunki uległy zrozumiałemu wystygnięciu.
Nie mam o to do nich pretensji, nie chowam urazy.


Natomiast ostatnio spotkała mnie potwarz ze strony stałego klienta pobliskiego sklepu spożywczego, ze szczególnym uwzględnieniem działu monopolowego.


To nie był dobry dzień.


Bank nie chciał mi oddać moich pieniędzy. Płaciłam kolejno wszystkimi kartami i nic.
Skutkiem tego w sklepiku utworzyła się kolejka jak na Kasprowy.
Pobiegłam zatem po gotówkę i stawiłam się aby uiścić.
Na to pan menel mnie zbeształ, że oto teraz on tu będzie obsługiwany, że przez moje  k a p r y s y  porządni obywatele czekają (i potwornie ich suszy), i że nastepnym razem mam przynieść działające karty.
Wszystko bym mu wybaczyła, gdyby nie dodał: i koniec dyskusji.


Tym mnie dotknął do żywego.
Pożyczyłam mu serdecznie miłego dnia, posyłając mu jednocześnie najbardziej lisi z moich wzroków.


I zatrutą klątwę.



wtorek, 24 marca 2009

marcysia

Już, już miałam się pogrążyć w smolistej otchłani depresji, ale oprzytomniałam. Kopnęłam się w dupę z kozaczka i oto jestem jak nowa.


Powodów ku obniżonemu nastrojowi mam bez liku:


Nie byłam u fryzjera. NIGDY! W kazdym razie nie pamietam już kiedy.
Złamał mi się paznokieć.
Zostałam wezwana do szkoły (panie się martwią: syn pisze jak emerytowany operator młota pneumatycznego).
Chce mi się spać a nie dają.
Mam katar. Mają katar. Mamy katar.
Wieje. Pada.
Dupa z tyłu.
Nie mam co na siebie włożyć i zamiast pizzy wyszedł mi kloc.


Tu, korzystając z okazji, pragnę serdecznie pozdrowić autorów internetowych książek kucharskich. Serwują łatwe przepisy na trolla wypisując urocze bzdetki.
To, skądinąd, zupełnie jak ja. Powinnam więc wiedzieć jak to działa, a jednak dałam się nabrać. Cały wieczór głodne dziatki ze śpikami do kolan siedziały w oczekiwaniu na dymiącą strawę. I nic. Kanapka ze serem żółtym.


Ale wróćmy do stanów depresyjnych.


Zatem, zatopiwszy się z grubsza w otchłani rozpaczy na powyższe tematy, zaszłam na naszą klasę aby się nieco skatować widokiem moich wertykalnych koleżanek o wyciągniętych pięknie we fotoszopie proporcjach, na tle wysmuklonych palm i pionowego morza.


A tam czekał na mnie strzał w pysk ze szmaty, grom z nieba, piorun i słowa: WSTYDŹ SIĘ WSTYDŹ.
No to się zawstydziłam.


Zamiast gładkolicych dziewic gnących się na tle egzotycznych krajobrazów we wdzięcznych pozach, zobaczyłam małą dziewczynkę.


Bardzo małą, bardzo chorą dziewczynkę.
Znam przelotnie jej mamę.
Sama była niedawno dziewczynką, a teraz musi być tytanem.


Więc, pomyślałam sobie, jeśli ktoś z Was ma jeszcze wolny 1% i nie wie co z nim począć, to może…


http://www.dzieciom.pl/6508

http://www.pomagam.info/marcelina-jaworska/



niedziela, 22 marca 2009

ekwinokcja

By uczcić równonoc wiosenną odbyłyśmy wczoraj ploteczki z T.


Ilekroć spotykam się z którąś z moich przyjaciółek od serca, naszym dywagacjom na zadany temat przyświeca zawsze myśl przewodnia.
Temat numeru.
Tym razem była to, niezbyt może oryginalna, ale za to nieśmiertelna i zawsze na czasie, sentencja: Wszyscy faceci są tacy sami.


Ktoś mógły się żachnąć, iż gówno się znamy. My jednak swoje wiemy: przemawia przez nas trudne doświadczenie w dziedzinie mozolnego zgłębiania niezgłębionych mroków męskich dusz.
Meandry ich są proste a jednocześnie skomplikowane. Nie przeczymy, iż mężczyzna  m o ż e  być istotą wrażliwą i czującą. Nie na tyle jednak, aby nie można było, koniec końców, dojść do samonasuwającego się wniosku, że: Wszyscy faceci są tacy sami.
NAWET BUDDYŚCI.
Niemniej, jeśli ktoś jednak nam pokaże innego faceta, chętnie obejrzymy. Z tym, że musi to być koniecznie osobnik martwy, gdyż żyjący w każdej chwili może okazać się taki sam. I się wtedy nie będzie liczyło.


Najczęściej doskwierającą mężczyznom przypadłością, która obraca w perzynę wszelkie żenskie złudzenia na ich temat, jest zespół permanentnego niezrozumienia przez żonę.
Kiełkuje on już na ślubnym kobiercu i towarzyszy stadłu aż po jego kres, w skrajnych przypadkach nie wygasa nigdy.


Najogólniej chodzi o to, że, jak wiadomo, facetów żony nie rozumieją złośliwie i tym sposobem same strzelają sobie w stopę. Bo gdyby wykazały choć łut zrozumienia, to ich mężowie nie musieliby latać po mieście i nagabywać obcych kobiet na seks.
Jaki to ma związek? Nie wiadomo. Ale tak to działa.
Jest widać jakaś nić tajemna łącząca w męskim mózgu ośrodek niezrozumienia przez żonę z ciałem migdałowatym odpowiedzialnym za pobudzenie płciowe.


I już.



sobota, 21 marca 2009

fuck off, droga marzanno

Ja cie! Normalnie leonberger przemaszerował za oknem prowadząc na smyczy jedną panią w kapelucie.
Znaczy się wiosna.


Sezon rozpoczęliśmy łamiąc sobie pierwszego wiosennego paznokcia na ostatnim zimowym
bucie i oto, zamiast superseksownych karminowych pazurów mamy na powrót
krótkie wypierdki matki karmiącej.
Ale to dobrze, gdyż na dłuższą metę groziło to śmiercią lub kalectwem.
I nie dało się pisać na komputerku. Teraz się da. Teraz to jest inne życie.


Zatem, drogie elegantki, zrzucamy na wiosnę futra i pazury, mężowie zaś
nasi niechaj przywdzieją nowe poroża na sezon spring/summer 2009.


Alleluja!



czwartek, 19 marca 2009

RENAMENT

Uwaga: czendżys.
Obecnie będzie tu rozpierdziucha oraz nieład, ponieważ moja znajomość hateemela równa się minus jeden, ale się nie poddaję.


Ha! Już jest fajnie!
Wypierdzieliło mi w kosmos statystki.
Żegnajcie na zawsze niezrównane w swym absurdzie sekwencje wyszukiwanych ciągów znaków.
Lepsze jest wrogiem dobrego.


I tagi wylazły, nieproszone.
Tagi, dodam, ćwiczebne.


A to dopiero początek.





Zasadniczo po całym dniu bezowocnej walki z hateemelem, moim osobistym wrogiem, którego, wiem to na pewno, nienawidzę, straciwszy wzrok i całą dniówkę na zakładzie bez pudelka, wróciłam, mam wrażenie do punktu wyjścia.
Jest jak było, tylko nieco jakby gorzej.


Lowely, kurwa. Dawno nie mialam tak dojmującego poczucia straty czasu
Chyba tylko przy okazji ostatniej próby grzebania w blogu.


Co za podlec, zgnilec, htmlec. Ale ja go jeszcze złamię.
Odgryze mu łeb.
Popamięta mnie on i te zdziry ze spółdzielni mieszkaniowej.



nikt tu nikogo pod pistoletem nie trzyma

Eeee, aaaa…. tego, no ten, co to ja eee…


Klątwa kreativa działa. Nie potrafię sklecic zdania. Jakby mi ktoś życie me – nieocenione źródło uroczych perypetii – wziął i zawiązał na supełek.
Normalnie wszystko już było. Wszystko już zjadłam (żółty ser mnie nie cieszy, biały nie cieszy, pleśniowy, topiony, kozi, owczy, ze szczypiorkiem, żaden. BRYNDZA.) wszystko wypiłam, wszędzie już byłam.


Nie no, kurdę, co ja gadam! Nigdzie nie byłam!


Nie to co Mirabella K., moja koleżanka ze szkolnej ławy.
Ta to ma życie! Trójkę dzieci odchowała, starego pod pachę i w długą.
Obecnie można śledzić plan jej wojaży wraz z adekwatnymi fotografiami na naszej klasie:


Poniedziałek: Rzym-Watykan, dajom spagetti ale nie tykam.
Wtorek: Malme – strasznie tu piździ, leca pod palme.
Środa: Tunezja, pływom w basenie czytom poezja.
Czwartek: Hong Kong, jest żech w szpitalu, połknęłach ping pong.
Piątek: Londyn – paczy sie na mje durś jakiś blondyn.
Sobota: Praga – wlazłach w gówienko przez nieuwaga.
Niedziela: Bruksela. Ida do sklepu po mortadela.


I tak w kółko.


I ja się pytam mego męża: dlaczego?
DLACZEGO NIE JA?
Gdzie tu jest sprawiedliwość?


I nie mam czym zabłysnąć w naszej klasie.
W ogóle nie mam czym zabłysnąć. Złotym zębem.



środa, 18 marca 2009

znów jest zeń słów niepotraf

Przysmuciłabym, ale mi słów nie staje.


Gdzieś mi się tam po łbie pałętają podkorowo jakieś spostrzeżenia o przemijaniu, ale jak chcę takie przyszpilić i zamienić w złotą myśl, to ono pyk.


I dupa.


Pamiętacie swoich dziadków-pradziadków?
Kogo kto tam miał dzieciństwie zamierzchłym, postaci mgliste, mitologiczne, przykurzone, w sepii? Tych, po których zostały okulary w grubej rogowej oprawie o pożółkłych szkłach, laska, kapelusz, guziki od płaszcza, teczka, może fajka?
Osoby obojętne i dalekie. Obce i blaknące.


Zatem to właśnie chcę powiedzieć, nie wiem czy się jasno wyrażam, że mój ojciec do nich dołączył. Wstąpił w ich szeregi choć jest był współczesny, dzisiejszy, tutejszy, jakby na wyciągnięcie ręki.


I wszystko jest jak dawniej, leży na swoim miejscu, tylko nie ma kogo zapytać gdzie. Klucze, śrubokręty, śrubeczki, gwózdki, linijeczki, ołóweczki.
Leży chyba nawet bardziej niż kiedyś. Jak w mauzoleum.


Nawet szklanka, a na niej odciśnięte ślady palców i ust, których już nie ma.


I to nie daje mi spokoju.


Oraz stopięćdziesiątmilionów innych rzeczy.



wtorek, 17 marca 2009

życie towarzyskie i uczuciowe

Duże dziecko o dziecku niedużym:


- Ten oto, tutaj, mały  i n c y d e n t.



Bunio obudził się w czwartek rano, spojrzał przez okno swojego pokoju i stwierdzil:
- Nieg pada!
Po czym, udawszy sie do kuchni, zawołał w wielkim zdumieniu wskazując łapką na okno:
- O! I tu pada!



Bunio na widok reklamy z bobrem co to zna tysiac bitów. Zbulwersowany? Przerażony? Nie wiadomo.



- Co to jest?!! Co to jest?!!



czwartek, 12 marca 2009

and the winner is… żurek!

Powiedzcie mi dziewczynki, o co chodzi z tym kreativ bloggerem? Czy wygram pulicera?
A czy to aby nie jest przypadkiem łańcuszek szczęścia?


Uwielbiam łańcuszki św. Antoniego!


W podstawówce nigdy nie starczało mi subordynacji aby przepisać żądaną ilość razy tekst z kartki w kratkę i notorycznie skazywałam się na śmierć lub kalectwo w wyniku nierozesłania wieści do wskazanej liczby osób.


Imperatyw spadał mi zawsze w połowie trzeciej kopii. Raz nawet próbowałam kserować przez kalkę (zawsze miałam skłonność do naginania zasad a teraz nagle się dziwię, skąd to się bierze u mojego potomstwa. Miglanc z dziada pradziada. Se włala). Ale też w końcu pisałam coraz wolniej, i wolniej i wolni…


A potem był obiad lub w ogóle coś stawało na drodze moich planów i zamierzeń. Poza tym, wstyd się przyznać, szkoda mi było kasy na znaczki. Wolalam kupić sobie gumę balonową typu donald z komiksem i ją zżuć. A w następstwie jeszcze kłamałam w żywe oczy koleżankom, gdy te pytały z naciskiem „czy wrzuciłaś, Grzesiu, list do skrzynki?”, powodowane chciwością zorientowaną pod kątem lukratywnych obietnic jakie przyrzekała korespondencja tym, co wysłali i okrążyło świat.


Bo mnie czekały tylko trąd, dżuma i obustronny paraliż.


I właśnie z tamtych czasów pozostał mi nawyk przerywania łańcuszków. Perwersyjna radocha z psucia innym zabawy.
Weszło mi w krew, nic na to nie poradzę.


No chyba, ze za tym stoi pulicer.
To wtedy wszystko odszczekam. Na kolanach.


Niemniej bardzo się wzuszyłam i niniejszym serdecznie dziękuję autorce bloga solosetratadevivir.wordpress.com
za miły gest.



środa, 11 marca 2009

przednówek

Tak. Pa-zu-ry.


Jak co roku w marcu urosły mi gigantyczne paznokietki niczym wiosenne przbeśniegi, tyle że w kolorze nr 322 Russet Flame.
Nie wiem co z nimi począć.
Jest to dobro naturalne z reguły niedostępne i kruche. Więc hoduję
zaciekle. Pławię się w luksusie podziwiając stale dekoracyjne
zakończenia swoich paluszków.
I czekam kiedy czar pryśnie.
A on nic.
Jestem już trochę zniecierpliwiona tą klęską urodzaju. Ale przecież nie utnę czegoś tak rzadko występującego w przyrodzie.
Więc się męczę, katuję, kaleczę. Wydłubuję sobie oczy podczas ablucji,
charatam dzieciom nóżki, dziurawię rajstopki, wypisuję brednie nie
mogąc utrafić we właściwe klawiszki.


Jednocześnie prace domowe odsuwam na plan dalszy żywiąc pesymistyczne
przekonanie, że lada dzień i tak mi się popsuje, więc będę mogła
wyszorować wszystkie kąty i piec piąty. Z rozpaczy.


I ubolewam nad faktem, że nie można ich czasowo odpinać.
Bo o ile bardzo przyjemnie jest damą być, powiedzmy, w kawiarni czy na
mieście podając złotą kartę kredytową celem sfinalizowania transakcji
kupna futra z norek, o tyle nieco mniej fajnie jest być famme fatale na
stacji benzynowej w trakcie dopompowywania kółek do barów lub wymiany
pierdzących wycieraczek.


Życie jest podłe.


A tymczasem kwiecień-plecień. Czy coś.







poniedziałek, 9 marca 2009

w poniedziałek ja nie mogę bo…

Aramaj z Buniozylem siedzą rano w kuchni i pałaszują wczorajszą pizzę na śniadanie.


(Pierwsze! O tempora! O mores!)


Skradam się cichaczem z aparatem aby uwiecznić jedną z nielicznych chwil braterstkiej miłości i współpracy.
Moje niecne plany demaskuje głośne ping! fotoaparatu. (W końcu ma się tę bardzo drogą maszynę do robienia ping!)


Zaalarmowany Aramaj zasłania twarz wołając: No photos!
Buniozyl wtóruje mu zza rozczapierzonych paluszków: Nojotoś! Nojotoś!



Po południu przychodzą do Bunia laski.
Bawimy się w ostry dyżur i karetkę pogotowia łejo-łejo.
Dzieci poznają nowe słowa takie jak: trepanacja czaszki, trachykardia, złamanie panewki stawu biodrowego.
Strasznie im się podoba.
Co chwilę przywożą mi nowe duploofiary wypadków i kataklizmów. Osobiście wymyślają opisy tragicznych zdarzeń.
Ja, jako duploordynator tylko stawiam diagnozy i aplikuję aspirynę z niebieskiej walizeczki.


Widzę w nich przyszłe fanki serialu „Na dobre i na złe” z roku 2059.
Umieram z ciekawości, jakie wówczas perypetie napotkają doktora Burskiego, jego żonę
Zofię i ich praprawnuki?



Myję Buniowi pupę (Bunio w dalszym ciągu uważa, że z tym nocnikiem to taki żart i że prawdziwi twardziele walą kupę do gaci).


Daję do zrozumienia, że nie jestem dumna z faktu, że kupa nie znalazla się w nocniku:
Kupa! W majtkach! Ho, ho, ho, ale smród!


Nastolatek z pokoju obok, sentencjonalnie: Kto ma dzieci, ten ma smród.


Czego i Państwu życzę.



sobota, 7 marca 2009

demoniczne zniewolenie

Demon? Bardzo możliwe.
Ale jeśli nawet był, to się już zmył i nawet nikogo uczciwie nie obrzygałam.


Chociaż nie. Raz, pamiętam, narzygałam koledze na sufit z okazji jego osiemnastych urodzin. Może nie bezpośrednio, ale, koniec końców, faktycznie znalazł się na suficie paw jak malowany.


I gdzie jeszcze?


Do sweterka. W drodze na kolonie. Strasznie mi było niedobrze a nie miałam odwagi poprosić o ratunek i dyskretnie ukryłam treść żoładkową w okryciu wierzchnim.
Ponieważ byłam wtedy jeszcze stosunkowo młoda, pojęcia nie miałam co się robi z  t a k  zabrudzonymi sweterkami. Schowałam go więc na dno walizki. Po tygodniu, na szczęscie, odwiedziła mnie mama.


Raz po plackach ziemnaczanych: po dziś dzień nie znoszę placków.


Potem jeszcze miewałam zaburzenia trawienia powodowane okresem dojrzewania, kiedy to przyzwyczajałam stopniowo swój ustrój do przyjmowania napojów alkoholowych.


Walka bywała czasami nierówna. Weźmy sytuację, w której zostałyśmy z przyjaciółkami zwabione do mieszkania straszego kolegi z liceum, gdzie kolega z kolegami, żywiąc niechybnie nadzieję na sprowadzenie nas na zła drogę, zapodali nam drinki w estetycznie ocukrowanych szklaneczkach z cytrynką.
Niestety, zawartość okazała się być siarczystym tanim winem, a ja po wypiciu kilku łyków zamiast się apetycznie zaróżowić, zmieniłam kolor na zielony I TAK DALEJ.


Płynie stąd przy okazji morał dla niemoralnych kolegów, aby nie przyoszczędzać na alkoholach, gdyż skutek może być co najmniej odwrotny od zamierzonego.


I jeszcze nieżyt żołądka złamał mi serce (przez żołądek do serca), choć, koniec końców, nawet nie wystąpił.
Niemniej walczyłam z nim jak lew. Na prywatce. W toalecie. Do dziś pamiętam wzór z kafli podłogowych.
I wtedy przyszedł on (nie nieżyt, ON). I zapytał: gdzie ONA? (czyli ja).
A zła koleżanka o czarnym charakterze rzekła, gnąc się i mrugając zalotnie: Nie wiem. Pewnie rzyga w kiblu.

I raz zatruta ryba na dworcu w jakimś mazurskim miasteczku. Na klombie, pośród róż (romantycznie) oraz wprost na tory pod nadjeżdżający skład (z dreszczykiem).


No, ale, było, minęło. Od tamtej pory nic.
Ewentualnie rotawirus.
Ale on się nie liczy.


A może to wszystko przykrywka?



piątek, 6 marca 2009

koń a sprawa polska

Trudności w komunikacji na linii ja (JA!) – świat zewnętrzny, datują się nie od dziś.


Odkąd pamiętam byłam głęboko nieprzystosowana i nie dało się mnie zapisać do żadnego przedszkola, bo mialam trudności asymilacyjne.
To pewnie dlatego, że nie potrafiłam wówczas sobie powiedzieć: A, chuj tam! jak to czynię dzisiaj, oraz mieć w szeroko pojętej dupie.


I nie lubiłam pań, ich zapachu kawowo-papierosianego plus słodkomdlący parfę pani waleska.
I dzieci się ze mnie śmiały, chociaż nie miałam ani krótszej nóżki, ani tatusia Murzyna, ani brzydkiego fartuszka, ani muchomora w szatni.
Po prostu wyczuwały mnie przezskórnie.
Że jestem inna.


No, chyba jestem. Teraz to bym chciała!


Ale wróćmy do komunikacji:


Dlaczego, się pytam, kiedy proszę panią z LINK 4 żeby zadzwoniła, to ona nie dzwoni?
Halo, proszę pani, ja tu czekam!
Potem muszę wyjść!



czwartek, 5 marca 2009

kryptoreklama

Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, po stokroć kurwa. Oraz mać.


Właśnie przeżyłam najdłuższe pół minuty w moim życiu.
Umarłam, zmartwychwstałam, otrzepałam sie i na mientkich nóżkach pojechałam do pracy.


Zaczęło sie bardzo niewinnie. Siedzieliśmy rano w kuchni i z użyciem kulek śniadaniowych Nesquik bawiliśmy sie w olbrzyma pożerającego piłki futbolowe wprost z murawy.
Śmiechu było co niemiara. Super zabawa, bez dwóch zdań. Tyle tylko, że w pewnym momencie olbrzym zassał piłeczkę do tchawicy, postawił oczy w słup, poczerwieniał a nawet lekko zniebieszczał i nic.


Więc powtarzając w kółko o Boże, o Boże, o Boże rzuciłam sie do niego, położyłam sobie na kolanach twarzą do ziemi (tyle udało mi się przypomnieć, żeby nie uderzać w plecy na stojąco, bo zamiat wypaść wpadnie głebiej) i zaczełam go walić po grzbiecie.


Jednocześnie myślałam, co robić: bieć? krzyczeć? kopać w drzwi sąsiadów? dzwonić? (a jeśli tak, to którą ręką?), rozpocząć resuscytację? A JAK TO SIĘ ROBI???


Po chwili (czyt. po pół roku) coś wypadło na podłogę.
Po kolejnej (trwającej wieki) zaczął ryczeć jak noworodek, na całe gardło.


Ożył.


Ja umarłam.
Coś mi weszło w ręce, w ramiona, paraliż.
Nie żyję.


To koniec. Już nigdy nie będę sobą.





Dobra. 21.15. Jakoś to rozchodziłam. WYPARŁAM.
W ogóle już nie dowierzam, że się wydarzyło.
I w ogóle katharsis.


Bunio śpi z dwoma autkami oraz misiem 1:1.
Jak gdyby nigdy nic.
I tego się trzymajmy.



środa, 4 marca 2009

z pamiętnika udręczonej matki

- O Boże! Kopnęłam niechcący swoje dzieciątko!
- I co?!
- Nic. Od razu mi lepiej.



przychodzi baba do lekarza

U ginekologa fajnie. I odkrywczo.


Baba odkryła mianowicie, że we wtorki jest niedobrze się umawiać do doktora, bo przychodzą panie „na ćwiczenia i czasem wchodzą do gabinetu sprawdzić jaki jest efekt ćwiczeń” i jest tłumnie.
Ale to nie tłumy straszych pań babę urzekły, ale te ćwiczenia.
Wyobraźnia baby zaczęła pracować i nie dawała jej spokoju przez cały okres oczekiwania w trakcie poślizgu godzina piętnaście.
No bo tak: domyśliła się chytrze, że z całym prawdopodobieństwem chodzi o ćwiczenie pewnego istotnego z wielu względów mięśnia dna miednicy rzutującego, jak się okazuje na całokształt.


Tylko jak?
Że co?
Którędy?
Jakim przyrządem?
Elektrostymulatorem?
Na atlasie?
Wibracyjnie?


I co? Fajnie?


I jeszcze pielęgniarka oświadczyła znikając za drzwiami: „Zaraz wracam, muszę sobie zmienić pacjentkę”.


A zatem różnie.


Panie wychodzace z gabinetu ćwiczeń miały nieprzenikniony wyraz twarzy, więc baba nie uzyskała odpowiedzi na żadne z dręczących ją pytań.
Ale pociesza się faktem, że za kilka lat niechybnie sama się dowie.


Zleci, jak z bicza strzelił i już niebawem sama będzie zadawać szyku krocząc wygimnastykowanym na mieście.
A co!



poniedziałek, 2 marca 2009

marzec

No to jechałam dziś tą drogą na południe, tą, którą równo trzy lata temu zmierzałam na pierwsze spotkanie z buninym serduszkiem oko w oko.


Pogoda była dokładnie ta sama, słońce odbijało się od wilgotnego asfaltu i prawie czułam tę okrutną zmułę, która mnie w onczas nie opuszczała na krok i która powodowała zwłaszcza nienawiść do moich ulubionych perfum.


Zatem dotarłam i tam był Bunio we własnej osobie, a właściwie fasoli, a teraz proszę.


Ciągle nadziwić się nie mogę, skąd on się wziął?
Taki cielesny, z brzuszkiem, w rajtuzkach.
Przecież go tu nie było.


Pytam go o to czasami, ale tylko uśmiecha się zagadkowo i mówi, dając mi do powąchania swój kocyk ratunkowy: Cieś?



to kabaret owca czy mój dom?

Chytry dwa razy traci a zatem: mamy kablówkę. Teraz będę miała za swoje.


Długo się broniłam, wiedząc czym to pachnie, lecz w końcu skapitulowałam w obliczu gorącej promocji polegającej na tym, że internet plus kabelek są w zestawie tańsze od gołego netu.


To się musi źle skończyć, albowiem niespożyte są siły mojego syna jeśli chodzi o konsumpcję szeroko pojętej rozrywki.


Dotychczas pulsujące różnorodnością uroki programów sateliarnych dostępne były wyłącznie u dziadków. Raz nawet, ubiegłego lata, ojciec przeprowadził ciekawy eksperyment in vivo.


Cytuję: Pozwoliłem mu oglądać Jetixy tak długo aż się porzyga. Siedział 12 godzin i nic.


Nic.


W ten weekend korzystanie w ramach promocji rozruchowej było niemal nieograniczone.
Od dziś zaczyna obowiązywać ścisła reglamentacja i, co za tym idzie, zaczną się długie godziny targów, niekończące sie ciągi argumentów, pospolite stękania, uporczywe wiszenia na nogawce i ukradkowe próby zezowania zza kanapy.


Ale, ale, ale… będę słyszeć we dnie i nocami.


Będzie mi przedstawiał niezbite dowody, logiczne wytłumaczenia i konkretne argumenty. A myśl jego podąża gdzie wzrok nie sięga. Meandr myślowy ma niedościgły. Osobiście często nie zdanżam. I pan nie zdanża. Niedobrze jest się z nim wdać w dyskusję bo można już stamtąd nigdy nie powrócić.


Na szczęście to ja dysponuję ostatnim słowem. Argumentem-toporkiem do ucinania przedłużających się dywagacji.
Brzmi on następująco: Jak się komuś nie podoba, to może się wyprowadzić.
W tej konkretnej sytuacji dodajemy jeszcze pół-żartem: Do Media Marktu.


Na razie działa.