czwartek, 5 marca 2009

kryptoreklama

Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, po stokroć kurwa. Oraz mać.


Właśnie przeżyłam najdłuższe pół minuty w moim życiu.
Umarłam, zmartwychwstałam, otrzepałam sie i na mientkich nóżkach pojechałam do pracy.


Zaczęło sie bardzo niewinnie. Siedzieliśmy rano w kuchni i z użyciem kulek śniadaniowych Nesquik bawiliśmy sie w olbrzyma pożerającego piłki futbolowe wprost z murawy.
Śmiechu było co niemiara. Super zabawa, bez dwóch zdań. Tyle tylko, że w pewnym momencie olbrzym zassał piłeczkę do tchawicy, postawił oczy w słup, poczerwieniał a nawet lekko zniebieszczał i nic.


Więc powtarzając w kółko o Boże, o Boże, o Boże rzuciłam sie do niego, położyłam sobie na kolanach twarzą do ziemi (tyle udało mi się przypomnieć, żeby nie uderzać w plecy na stojąco, bo zamiat wypaść wpadnie głebiej) i zaczełam go walić po grzbiecie.


Jednocześnie myślałam, co robić: bieć? krzyczeć? kopać w drzwi sąsiadów? dzwonić? (a jeśli tak, to którą ręką?), rozpocząć resuscytację? A JAK TO SIĘ ROBI???


Po chwili (czyt. po pół roku) coś wypadło na podłogę.
Po kolejnej (trwającej wieki) zaczął ryczeć jak noworodek, na całe gardło.


Ożył.


Ja umarłam.
Coś mi weszło w ręce, w ramiona, paraliż.
Nie żyję.


To koniec. Już nigdy nie będę sobą.





Dobra. 21.15. Jakoś to rozchodziłam. WYPARŁAM.
W ogóle już nie dowierzam, że się wydarzyło.
I w ogóle katharsis.


Bunio śpi z dwoma autkami oraz misiem 1:1.
Jak gdyby nigdy nic.
I tego się trzymajmy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz