Jadę dzisiaj sobie, jadę, swym mocno nieprzejrzystym pojazdem jadę.
I widzę, że się z prawa pcha, z podrzędnej, jakiś szybki, mocny, srebrny, połyskliwy.
Noł łej.
Jadę, klapki mam na oczach.
Podjeżdża, trąbi.
Klapki.
Jedzie za mną, wyprzedza, jedzie lewym pasem, trąbi.
Klapki.
Nadal trąbi i coś gada, wymachuje, widzę kątem oka zza klapki.
Raz kozie śmierć, myślę i pokazuję mu nieśmiałego faka.
To koniec. Zaraz zepchnie mnie do rowu, bądź, nie przebierając w środkach, zmusi mnie, żebym mu wjechała do dupy. Pora umierać.
Podjeżdża naprawdę blisko.
Otwiera okno i woła… mnie po imieniu.
Zdrapywacz Skór! Dzięki ci, o wszechmogący!
Swoją drogą ma facet imponujący detektor. Ja drogi przez te szarobure szyby nie widze, a on, proszę, przez ścianę bunkra atomowego nieszpetną dziewicę wypatrzy!
Co za oko! Jaki anturaż! A jaki wóz!
Gdybym nie była sobą, niechybnie oszalałabym dla niego.
Na nieszczęście, przy głupich mi nie staje.
A mogłoby być tak pięknie:
Po wieki wieków szerszeń
Zdrapywacz
i ja…
Na A-4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz