piątek, 14 sierpnia 2009

z psem

Buniozyl chodzi i snuje opowieści.
Teraz dopiero naprawdę fajnie mieć Buniozyla, gdyż można poznać jego myśli, intencje i zamiary.


Sytuacja.


Buniozyl rysuje.
Matka cała w pląsach: - Ach, och, jak ty pięknie rysujesz! Co narysowałeś?
Buniozyl, lekko skonfundowany, patrzy to na kartkę to na matkę i rzecze: – Nie wiem.



Cięcie!
Brlllblblbllllble.
Cofamy taśmę.


Po całym dniu bycia matką idealną, matką wspierającą w rozwoju, matką czułą i wyrozumiałą, odporną na roszczeniowe wycie Matką Teresą z Kalkuty, nachodzi mnie nagły hals i wygląda mi jak dupa z pokrzywy pysk zły i obrzydliwy.


Dzieje sie to najczęściej w trakcie powrotu z rajdu po piaskownicach, gdzie nie ma bachorów.
Właśnie, nie ma bachorów. Nie wiadomo gdzie są. Czy są na wsiach spokojnych, asystując w żniwach podkładają koniczyny pod snopowiązałki?
Tu ich w każdym razie nie ma i asystentem zabaw w piasku muszę być JA.
Z początku nawet mnie to trochę bawi, lecz po całej dniówce egoistyczna, większa połowa mojego „ja” mówi niespodziewanie dość i wszyscy won. Teraz „ja”.


I nagle przypomiam sobie, że jestem zziębnięta do kości, głodna i znurzona jak po wielogodzinnej akademii na cześć.
Że od dwustu lat nie rozmawiałam z nikim, kto by mówił ludzkim głosem.
Że quasiprzeintelektualizowane czasopismo piaskownicowe mam otwarte od czterech dni na tej samej stronie.
Że gdybym tyle razy powtórzyła „chodź, proszę” do gór niewzruszonych, to by mi tu Kordyliery przyszły dawno w komplecie. Lub Czomolungma przybiegła.


Nagle mam ochotę odgryźć komuś głowę. Komuś małemu i niepoczytalnemu, kto wrzeszczy wniebogłosy i wypuszcza kisiel z nozdrzy. Kto mknąc na hulajndze z uporem maniaka zakłada sobie czapkę na twarz ryzykując zdrowiem i urodą. Kogo ściąga z trasy kotek, piesek, liść, dmuchawiec, kupa, ślimak. Kto przy całym swym uroku, wdzięku, bezbronności, naiwności i miłym zapachu jest bezwzględną maszyną do egzekwowania praw natury. Potworem przyobleczonym w białe pukle baranka. Krwawą pijawką, która wysysa pod płaszczykiem. Wampirem, nietoperzem, gackiem, plackiem i pankrackiem.


Wtedy się mszczę. Mówię dziko: Nie wezmę cię na rączki, buhahahaha! Nic mnie nie obchodzi, że jesteś zmęczony. JA jestem zmęczoniejsza!
Zrzędzę: mnie też bolą nogi od chodzenia, ręce od noszenia, gardło od mówienia, dupa od siedzenia a nade wszystko włosy od stawania.
Ja też chcę na rączki, chcę na rąąączkiii, weź mnie na rąąąączkiii!!!


Wyjemy natenczas kto kogo.


Brlllblblllblllble.



Plac zabaw. Dziewczynka do dziewczynki, dobitnie:


- Ja muszę iść do piaskownicy, bo mam tam umówienie się. Z psem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz