wtorek, 29 października 2013

metoda stanisławskiego

- Kot się przydaje - oświadczam widząc jak Edward Nożycoręki ma centralnie pod ogonem umizgi mojego syna, który usilnie zabiega o jego względy: tuli, głaszcze, kusi, nagabuje - Można z nim poćwiczyć, jak to jest z kobietą, która nas nie kocha. Grubą kobietą w futrze.

- I z wąsami - zauważa syn.

 Koniecznie!

czwartek, 10 października 2013

dolce vita!

Powodowana genem cioci Jadzi... no dobra, nie mamy z ciocią Jadzią wspólnych genów. Zatem powodowana brakiem wspólnych genów z ciocią Jadzią jeżdżę do pracy na rowerze, z tą tylko różnicą, że ja jednak nie w stroju tradycyjnym - sześć spódnic plus wełniana chusta z frędzlem - tylko w byle jakim.

Nie jestem pewna, czy to aby na pewno jest zdrowo pchać się przez dział wodny Wisły i Odry, w sensie, że najpierw żyłować pod górę dorzeczem Odry wdychając spaliny po szczyty płuc, by potem mknąć z górki ku Wiśle chłodząc spocony dekolt. Jakoś tego nie widzę, ale zważywszy na to, że szeroko rozumiany sport - zwłaszcza zespołowy - szczerze mnie brzydzi, a do biegów przełajowych skutecznie zniechęca mnie skrzypiące kolanko, postanowiłam pogodzić przyjemne(?) z pożytecznym(?) i pociskać na pohybel mjętkiej tkance tłuszczowej. Sorry, tkanko, ale tylko tyle jestem w stanie dla ciebie zrobić.

To jadę.

Niby fajnie, ale to jednak jest upierdliwe przedzierać się przez miasto dwóch ścieżek rowerowych o łącznej długości 25 metrów, bo na tyle mniej więcej opiewa moja trasa dom-praca-dom. Po drodze napotykam bariery architektoniczne oraz komunikacyjne - liczne krawężniki, rondka, strome wiadukty (tory, tory, tory, tu i ówdzie węzeł autostrady) przejścia dla pieszych, przy których czai się w krzakach straż mięsna z bloczkiem w pogotowiu, kamery, których czujne oko na moich plecach uświadomił mi pewien miły emeryt, ostrzegając lojalnie, abym nie przejeżdżała brawurowo po zebrze, gdyż mnie mają. Ja mu na to, że oni może mają mnie, ale tablicy rejestracyjnej nie mam ja, przez co wszystkiego się wyprę. I jeszcze tylko kilka tłocznych przystanków, zaparkowane szczelnie chodniki, dzieci, młodzież, dorośli, starcy, parasole, pracownicy instytutu dziwnych kroków, osoby chodzące tyłem oraz halsujące, cztery zestawy świateł 5 minut sztuka i już z rozwianym włosem wjeżdżam na skwer, a tam czeka na mnie nagroda.

Trzydzieści sekund jadę płosząc gołębie po wielobarwnym dywanie z liści prosto ku tryskającej fontannie i jest jak we włoskim filmie - zaraz wskoczę do tej prowincjonalnej di Trevi, nadpłynie transatlantyk, a na dole będzie czekał na mnie piękny Romeo z ręcznikiem.

Lub - co bardziej prawdopodobne - szef z globusem.

niedziela, 6 października 2013

dzisiejszą notkę sponsoruje literka "ch"

Mam kaca i nie zawaham się go użyć.

KatiTe wraz z małżonkiem napoili mnie winem i teraz morduję wzrokiem swoje słodkie dzieciątka. Cóż, kiedy serdeńko chce mi pomagać i, myjąc podłogę, zupełnie przypadkiem zahacza mopem o sufit.

Wysuwam groźby karalne.

Trafiłam w sieci na blog lajfstajlowy. Znany wszem i wobec, ale ja jestem słaba z blogów, więc dopiero teraz dostałam ataku zazdrości i żółtej karnacji. Właścicielka - laska ani specjalnie piękna, ani druzgocąco zgrabna, żadna tam skinny bitch, ot, dziewczyna z sąsiedztwa - odpowiada na pytania stroskanych czytelników - czy da się zarobić na blogu 50 tysi miesięcznie - da się. I dopowiada jeszcze, że przyszłość blogów to lajfstajl - wszystkie - kulinarne, ubraniowe, mieszkaniowe - koniec końców przekształcą się w tę jedynie słuszną i lukratywną formę.

Rzeczywiście, zauważam, że mój blogasek także dryfuje w tym kierunku: było już, jak nie malować paznokci u nóg, jak upiec gołą babę z piernika (zbanowany przez purytańskie amerykany hostujące foty), jak nauczyć kota srać do wanny i jak wybrać rower, a potem go nie kupić.

Tak, że, ten, steruję na właściwy kierunek. Już jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, planuję bowiem jeszcze kącik majsterkowicza pod auspicjami mojego małżonka z cyklem: jak rozpocząć renowację zabytkowego kredensu, rozmontować go, rozsnuć, pogubić, a jego obrośnięty wszelakim doraźnym barachłem upiorny szkielet postawić na rok(?) w przedpokoju, by wypłaszał intruzów.

Mam przeczucie, że pięćdziesiąt tysięcy to kwota w sam raz dla mnie. Być może uda mi się nie rozdrobnić jej przed piętnastym. Aczkolwiek zobaczymy.


czwartek, 26 września 2013

good zeszyt

Nigdy nie było we mnie pragnienia zostania menadżerem.
I nadal nie ma. Tymczasem ogarnięcie tej zbuntowanej, wierzgającej negatywnym kopytem kuwety wymaga, aby mieć łeb jak sklep. Nie mam.
Kolejne dziecko miało brak zadania. Brak Zadania. BRAK ZADANIA. Gdyż upierało się, obstawało, że tylko odtąd-dotąd, a dalej już dla chętnych. A ono nie jest chętne. Chętne nie jest. Jest niechętne.
To tak jak ja. Jestem niechętna szkole. Jestem, byłam i będę. Wiele energii kosztowało mnie, aby to ukryć przed poprzednim dzieckiem, a i tak mi nie wyszło.
Teraz mówię poprzedniemu dziecku, gdy pani od *właściwe podkreślić robi mu sceny o zeszyt strasząc (mnie!), że zawezwie rodziców (mnie!) do szkoły - Synu, ja wiem, że szkoła jest SŁABA, ciało w niej SŁABE, system FCHUJSŁABY, więc czy mógłbyś oszczędzić nam wszystkim nieprzyjemności I ZAPROWADZIĆ TEN POSRANY ZESZYT??? Chyba, że lubisz czerwoną twarz ciała roszącą kropelkami śliny, to pardon. Ja twarzy ciała urażonej przepraszać nie lubię, kajać się nie będę, obiecywać poprawy nie obiecam, gdyż nie ma we mnie tyle wszystkiego, żeby ten kłębek nerwów, który się w tobie plącze i mota, wyprasować w kancik i przekuć w zeszyt. W końcu fobię społeczną i nerwicę szkolną odziedziczyłeś po mnie, więc nie myśl, że akurat JA lubię chodzić do szkoły. Nie lubię. Na wywiadówkach się duszę. Siadam przy oknie. Otwieram okno. Dyszę przez okno. Szkoła śmierdzi. Śmierdzi szkołą. Więc daj im czego chcą, załóż im zeszyty. Najlepiej po dwa. niech sobie wybiorą, który im się lepiej podoba. Różowe dla dziewczynek, niebieskie dla chłopców. W kratki, w linie i gładkie. Trzymaj się kratek, idź po linii, gładko. Zrób marginesy, nie wykraczaj poza.
Weź to w nawiasy.
Zamknij!

czwartek, 5 września 2013

trzeci dzień szkoły

No i masz!

Dwudziesta trzecia (dzień jak Kukuczka zleciał): - Mamo, bo na jutro pani kazała przynieść pamiątkę z wakacji.

Pamiątkę z wakacji, pamiątkę z wakacji...
Mamy: brudne kalosze, własnoręcznie zebrane i ususzone grzyby (Ej, no, weź! Dam ci w woreczku! NIKT nie przyniesie grzybów!), sporządzoną przez wujka Króla nalewkę miętową na spirytusie znad Drawy 95% alk.vol.  I z orzechów włoskich. I z kwiatów czarnego bzu.
Miałam zimne piwo lech do toczenia po spalonym udzie, alem je zjadła.
Muszelek nie wyrzuciło, kamienie dyplomatycznie wypadły z torby plażowej, bursztyny - buhaha! Trochę piachu z kieszeni ewentualnie bym wytrząsła, ale nic powszechnie rozumianego jako ładna i porządna plastikowa pamiątka z wakacji - nie mamy.

Pat. Co robić?

Bunio: - Wezmę starą fokę, PANI SIĘ NIE SKAPNIE.