środa, 14 grudnia 2011
wtorek, 6 grudnia 2011
list do M.
Jestem taką ciocią, znienawidzoną przez dzieci, która zamiast jakichś fajnych plastikowych pizdryków daje pięknie wydane książki.
Głupia prukwa.
Kochany święty Mikołaju, prosze cię o taką ciocię dla moich dzieci.
Thank you from the mountain.
Twoja, chcąc niechcąc grzeczna, K.
niedziela, 4 grudnia 2011
gry i zabawy weekendowe
To była jedna z tych leniwych sobót, gdy deszcz dżdży, a dzieci się nudzą. Wpadły więc Królewny na tradycyjny, mały armageddon.
Na początek było zbiorcze hasanie po kanapie, potem krokiem diabła tasmańskiego towarzystwo przeniosło sie do sypialni, by tam okręciwszy się w pościel sunąć przez przedpokój przebrane za farsz z naleśnika. Następnie zoczyło gdzieś wyjęte świeżo z dna szufady czapki mikołajów o róznym stopniu atrakcyjności: jedna bezgwiazdkowa, druga gwiazdkowa, ale nieczynna i trzecia najfajniejsza – z jedną pulsującą gwiazdką.
Nieidentycznośc oferty zrodziła kwas towarzyski i zaczęły się niesnaski i wyrywanie sobie nakryć głowy z włosami i w końcu propozycję rozjemczą, aby zamieniali sie nimi co 5 minut zgodnie z ruchem wskazówek zegara, co w pewnym stopniu nawet weszło w życie, ale zaraz straciło jakiekolwiek znaczenie w obliczu Aramaja. Ten oto wychynął ze swej pieczary aby dać się łaskawie osaczyć. Tu czapki poszły w diabły, a rozpoczęła się korrida, joga, dżudo, siadanie, skakanie, ugniatanie, malowanie tatuaży mazakiem WODOZMYWALNYM, bo tylko takie mam, posiadam jako polak po szkodzie. Ogólne sado-maso, kąsanie plus wiązanie wzystkimi szalikami świata ever całkiem na smierć.
Trwało to może z miłą godzinkę, a potem wesołe dzieciątka lekko przygasły wskutek nierównej walki z moby dickiem, i przyszły do mamy, siadły jej potulnie na kolankach, a mama poprawiła czułym gestem jednej z Królewien zmierzwione kucysie i jak nie wrzaśnie:
- ONA MA WSZY!!!
Następnie wpadki potoczyły sie błyskawicznie, Królewny pobiegły się dezynsekować, a i my natarliśmy skronie onym pospiesznie nabytym w aptece petroleum, w nadziei że jeśli jakaś samica kuca właśnie z wypiętym zadkiem, by złożyć jajo wśród naszych pukli, to ją w tej pozycji śmierć zastanie. I nie wiem, czy to dobrze czy niedobrze, ale substancja ta zabezpieczyła nam zdaje się skórę głowy na długie dni, bo za nic nie dało się jej zmyć z włosów tłustych, zwłaszcza na potylicy.
No i teraz piorąc-wietrząc-nacierając-odtłuszczając staram się ogarnąć sytuację: jedną połowę mieszkania wrzuciłam do pralki na bio, drugą połowę, w nadziei na mróz, wystawiłam na balkon, gdzie mrozu nie ma, tylko smętne sześć stopni, jak w maju i deszcz
zacina, moczy wszystko, ale i tak kołdry-poduszki w sześciu siedzą i
chłodzą, studzą system rozrodczy parazytów. Trzecią
połowę, wielkogabarytową tapicerowaną powinnam odkurzyć, worek w worek,
związać, wynieść, spalić i zakopać. Ale, jako elektryczna weganka, nie
mam odkurzacza. Mam za to żelazko, stoi zakurzone. Może odkurzę
wreszcie, wyprasuję kanapę, może to wystarczy?
No i czekamy na rozwój wypadków, drapiąc sie trochę. A dla rozładowania stanu napięcia nerwowego gramy sobie w grę-zabawę towarzyską:
Na talerzu leży wsza – kto się odezwie, ten ją ma!
czwartek, 24 listopada 2011
cholerne gołębie
Krecia postanowiła się zmienić. Ulepszyć.
Wyplenić po pierwsze primo z języka swego giętkiego perzynę, co to jej zarosła zagony słów z miażdżącą przewagą, którą można by scharakteryzować lapidarnym „co kurwa, to słowo”. No, może nie każde wyartykułowane – Krecia, bądź co bądź, damą była – ale pomyślane. Bardzo.
Cóż z tego, skoro życie w prekariacie nie dawało Kreci pożywki dla jej szlachetnej intencji gniotąc ją, doginając, nie szczędząc ciosów oraz męcząc piemesami. Krecia nawet pomyslała, iż została przeklęta przez los i sasiadkę z dołu, bo gdy weszła do banku celem dokonania wpłaty długo wyczekanej kwoty wydartej spod stoliczka krwiopijcy, to wpłatomat na jej widok zaczął nagle świecić na czarno doradzając jej życzliwie, aby skorzystała z najbliższego urządzenia. Krecia nie odwzajemniła przychylności wpłatomatu krzycząc na niego, że jasne, że – tu słowo – z dupy sobie wyciągnie. To nie było eleganckie, ani komifo wobec, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że wcześniej w piekarni jakiś typ wykupił Kreci ostatnią drożdżówkę z makiem, oraz że uciekł jej autobus, to jej rozchwianie emocjonalne nie było już takie znowu nieoczywiste.
Z drożdżówką, mimo pierwotnego zalewu nienawiści wobec podłego jawnożercy, pogodziła się dość łatwo, gdyż bardziej od drożdżówek z makiem lubiła Krecia nie mieć grubego zadu. Przy niedoborze ciasteczek w organizmie jego prawdopodobieństwo drastycznie spada. Jak również przy użyciu autobusu. Z tym jednak Krecia pogodzić się nie mogła.
Nie miała ona bowiem talentu do komunikacji miejskiej. W masowych środkach transportu zdarzały się Kreci bajeczne przygody – raz jechała z Babą Jagą – starą kobietą o zmierzwionych włosach, która oblizując palce mazała po zaparowanej szybie tajemne piktogramy mamrocąc przy tym tejemne zaklęcia, znacznie częściej jednak ze Smokami Wawelskimi. Smoki wsiadały dopalając peta u progu pojazdu, a następnie zionęły z trzewi zaoszczędzonym na czas podróży gorzkim dymem prosto w kreciny, wykrzywiony szczerą nienawiścią do bliźniego swego, pysk. Dlatego wyspecjalizowała się ona w zawężaniu konieczności korzystania z autobusów do niezbędnego minimum łażąc kilometrami przez chaszcze, tory i głebokie wykopy, by po przejechaniu na bezdechu trzech przystanków wysiąść i z ulgą osoby uwolnionej z ramion anakondy rzucić się w wykopy, chaszcze. I na tory.
Najzabawniejsze jednak w tym wszystkim (lub najmniej zabawne) było to, że teoretycznie Krecia nie miała powodów, by podróżować komunikacją miejską. Przeciwnie. Była właścicielką luksusowego pojazdu silnikowego, z tym, że na trzech, z wymaganych czterech, kołach.
Dziwne? Czy ja wiem?
Krecia zawsze podejrzewała, że jest odrobinę chora psychicznie. Może nawet trochę bardziej niż odrobinę. Nie potrafiła jednak obiektywnie ustalić, na ile stopień skomplikowania sytuacji niedoboru kół polegał na tym, że była ona realnie zawiła, a na ile z Krecinych schizoidalnych projekcji, których potrafiła ona wygenerować milion na każdą okazję.
O tym jednak, drogi czytelniku, innym razem.
Albo, znając Krecię, wcale.
czwartek, 10 listopada 2011
rozbiegana własność
Kiedyś miałam wszystko.
Cyrkle, ołówki automatyczne wraz z zestawem wkładów, farbki, pędzelki, nożyki do papieru, do plexi a nawet do wycinania kółek, klej UHU w sztyfcie, płynie i Velpon i gumkę pentelkę, marker srebrny i złoty, rapidografy rotringa i tusz. I metrową linijkę.
Obecnie nichuja.
Metr linijki przerobiony na trzy mniejsze, ołówki porozkręcane w trzy dupy sprężynki rozprostowane, minki połamame w mikronowe drzazgi, nożyki w częściach pierwszych, zresztą i tak nikt nie wie, gdzie są ostrza. Schowałam. Bezpiecznie. Kiedyś znajdę. Farbki wyschli na kamień, pędzelki rozczochrane od tarcia, cyrkiel zniknął jak sen złoty, zresztą i tak nie miał igły, o nożyku do wycinania kółek nikt już nie pamięta, wszyscy pukają się w czoło, gdy pytam o. Klej – buhaha! Rapidografy powyginane w chińskie osiem. Gumka, tusz – i już!
A PRZECIEŻ ZABRONIŁAM DOTYKAĆ!!!
czwartek, 27 października 2011
niech żyje bal!
Iwo zwykł mawiać: Dzieci zawsze źle się komponują w mieszkaniu. I co? I miał rację.
Błogosławione niech będą wszelkie bawialnie, albowiem do ich klienteli należy królestwo niebieskie! Niosą one bowiem zbawienie rodzicom urodzinowej dziatwy. Mogą oni tam sobie za średniowygórowane datki nabyć odpust zupełny oraz to, co w życiu naświętsze – święty spokój.
Jeśli jednak zasobnośc portfela jest nikczemna z takiej czy innej przyczyny, czeka nas, jak w życiu, piekło, czyściec, lub w najlepszym razie czyszczenie chemiczne.
Był bal. Kinderbal. Chyba udany. Myślę.
Jeszcze tylko dwie kanapy do czyszczenia, siedem pralek
prania w trybie BIO oraz generalny remont i będzie jak dawniej, gdyż klu programu były, uwaga, farbki do malowania twarzy. I to niebylejakie. Nie jakieś tam mdłe pastele, róże, błękity.
Nie.
Tłuste, napigmentowane czerwienie, smoliste czernie, chabrowe błekity, konkretna żółcień oraz biel. Bardzo kryjące. Ale nie bardzo trwałe. Cały dom mam wypieczątkowany w świętotereskowe wizerunki spidermanów, motyli, śmiertek
oraz nindżów, czy to metodą bezpośredniego przyłożenia twarzy do
wybranej powierzchni tekstylnej, czy też sposobem twarz-ręka-dowolna
powierzchnia-twarz.
Słowem rzeźnia. Masakra. Huragan. Trzęsienie ziemi. Tsunami. Dużo
wrzasków. Dużo bałaganu. Dużo śmieci. Dużo radochy. Jeśli do tego dodamy barbarzyńskie
zabawy w obsiadanie starszego brata przez chmarę drobiazgu, gryzienie,
duszenie, szarpanie wielobarwną łapką za poły i skakanie nań z mebli (On nie oddycha, NIE MUSISZ już na niego skakać!)
to należy uznać, że bal się bardzo udał. Brat zresztą również niezwykle
zadowolony – uwielbia dręczenie. Czy to on dreczy, czy jego dręczą to
akurat wszystko jedno. Byle była UDRĘKA.
Nie obyło się oczywiście bez kilku małych dramatów. Buniozyl, weźmy,
zmienił nagle koncepcję makijażu i udał się do łazienki, by tam dokonać
ablucji. Farbki jednak w ogóle nie chciały sie poddać działaniu wody i wskutek
pocierania recznikiem Bunio stał sie nagle kuzynem tego gościa z
„Krzyku”. Noblesse oblige, więc zaczął ryczeć, złamane miał życie, ja w tym czasie usiłowałam ogarnąć sprawę kateringu na stół, brat dręczył/był dręczony niepotrzebne skreślić, zresztą, znając go, jedynie by wyśmiał tę żałosną rozmazaną postać wycierającą kompulsywnie czerwono-czarno-białą, a w efekcie szarobrązową maź w mój pudroworózowy szlafroczek deluxe z polaru. Małżonek tymczasem, z racji swojej płci kalekiej, w czasie hekatomby z niezmąconym czołem prowadził zabarykadowany rozmowy biznesowe i za nic w świecie nie mógłby nikogo ratować. Nawet gdyby chciał. Bardzo.
Musiałam zatem rzucić w pizzu ciasto na pizzu i odkręcać kozi róg egzystencjalny w jaki wpakował się Bunio wraz ze swą czarnoczerwoną grzywką. Po półtorej litra mleczka do demakijażu i wacikach za 300 $, spod burej margaryny jął miejscami przebłyskiwać syn, jakiego kiedyś znałam. Udało mi się doprowadzić podobrazie do stanu, który pozwalał na zmianę anturażu na inny. Czyli, jak się okazało na… ninję! Czarna twarz z prostokątnym otworem na oczy. Trzysta dolarów psu pod ogon, ale klient bardzo zadowolony. Pojaśniał (na tyle, na ile pozwalała mu smoła na obliczu) i rzucił się do nekrofilskiego aktu na Aramaju, który sponiewierany bestialsko nie oddychał już od kwadransa. W ten sposób wielobarwny collage na pościeli w sypialni uszlachetniła dodatkowo szczypta eleganckiej czerni.
Po długim i wyczerpującym balu nadszedł jego moment schyłkowy, a wraz z nim chwila refleksji i nostalgii, swoista depresja postkoitalna, że było bardzo, bardzo fajnie, ale teraz jakoś smutno jest. Rozpłynięte, zmięte, zmęczone kreatury, które kiedyś były motylami, spajdermanami, a nawet kościotrupami zaczęły napływać do salonu i na zmianę zanosić się szlochem. Nadchodził nieubłagany czas na ogłoszenie bezwarunkowej kapitulacji. Na czułe pożegnania. I na kąpiel.
Kąpiel nic nie dała, a w każdym razie niewiele. To, co udało się wyszorować z solenizanta, osiadło na powierzchni wanny. To, czego się nie udało, zostało wtarte w pościel. Nazajutrz jubilat był już prawie jak nowy. Jego szampańską przeszłość zdradzał jedynie makijaż na Rudolfa Valentino, czarna grzywka oraz brew, które budziły mjęszane uczucia wśród przedszkolnej gawiedzi. Koleżanka o słabszych nerwach wykrzyknęła nawet wpijając się paluszkami się w udo swojej mamusi: Buniu! Wyglądasz jakoś inaczej! JA SIĘ CIEBIE BOJĘ!
Eee, tam. Nie ma się czego bać. Chyba.
czwartek, 13 października 2011
driving miss daisy
Zatem kupili my foku i od razu stres.
Wczoraj postawiłam swą tłustą, wysrebrzoną, gadającą ludzkim głosem elegantkę tam a tam. Dziś rano przylepiłam policzek do szyby by zaczerpnąć ukośnie oczami radosnego widoku. Pacze – nie ma! Łomatko!
Lece do starego – Dzie jest foka?! - pytam dyszkantem.
Stary, głupio, przez sen – Jaka foka?
- Jak to jaka?! MOJA FOKA!
- No stoi. Tam. – mamroce.
- Jak stoi, jak nie stoi! – omdlewam - Przestawiłeś?!
- Przestawiłem.
Nocą z baku zginęło 50 kilometrów paliwa.
P r z e s t a w i ł