czwartek, 1 maja 2008

O kaprysnej milosci do fauny i vice versa

W moim mieszkaniu rzadza mrowki.
Wespol z mrowkami rzadza dzieciary.
Kiedy nie bylo w domu malych dzieciarow nie bylo mrowek. Widac wszystko co male i upierdliwe chodzi parami. Czy moze raczej karawanami.


Ongis mroweczki eksterminowalo sie elegacko przy uzyciu specjalnych
karmniczkow, ktore postawione na trasie mrowczej wycieczki wabily slodka trucizna. Bylo to w czasach kiedy sie jeszcze z nimi certolilam. Kazda zblakana owieczke, radosnie pomykajaca po moim talerzu, zmiatalam
na szufelke i wyrzucalam przez balkon, z uprzejma propozycja zeby sobie poszla
pobiegac po podworku.


Obecnie jednak wybuchla miedzy nami wojna przed rokiem. W trwajacej na dana chwile godzinie meczu rezultat wynosi jeden do jednego.


One maja przewage liczebna a ja mam wieksza powierzchnie razenia czyli stopy. Czasem tez co bardziej bezczelna kolezanke, spacerujaca, dajmy na to, po mojej glowie, pozbawiam ducha z uzyciem palca wskazujacego.


Dzialania wojenne znacznie nasilily sie od czasu kiedy mrowki chcialy mi wyzrec niemowle od srodka.
Literatura piekna, jak wiemy, odnotowala takie przypadki, wiec moja wyrozumialosc ulegla naglemu wyczerpaniu. Razu pewnego bowiem, ubieglego lata, weszlam pod oslona nocy do pokoju placzacego malenkiego synka. Wzielam na rece aby utulic i poczulam, ze COS PO MNIE LAZI!
Rzucilam sie zatem do lampy i zapaliwszy ukazal sie mym oczom widok straszny: mrowki klebiace sie w lozeczku nowonarodzonego.
No to ekskjuzmi, ale od tej chwili ogarnieta jestem znieczulica, a ze nie wynaleziono bardziej ekologicznej formy perswazji zeby sie przy okazji mlode nie nazarlo, no to deptam.


Troche fuj.


Ale za to baaardzo po freegansku.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz