poniedziałek, 18 października 2010

panie doktorze, wszystko mnie wkurwia

Postanowiłam zerwać z dotychczasową osobowością.


Zrzucić skórę plugawą i wyfrunąć motylem w przestworza.

W tym celu muszę wdrożyć ruch na świeżym powietrzu, gdyż jestem potworem, pardon.


Czy są na sali inne potwory?


(Podobno na wapory najlepszy jest ruch na świeżym powietrzu. Czuję, że powinnam się na rok-dwa wyprowadzić do szałasu).

Dzieci mi się jąkają od tego, że jestem suczą wredną i nie potrafię ukryć, a może za mało się staram, że mnie denerwują, drażnią, męczą i nudzą.

Lecz gdybym się starała, to czy by się nie zorientowały, droga redakcjo?

Tak, pora na wyznanie, iż oto powiłam, a teraz nie mam pomysłu, co dalej.

Na swoje usprawiedliwienie podam, iż w ogóle nie mam pomysłu, co dalej.


Ale pomyślę o tym jutro.



Obecnie jestem zaabsorbowana byciem personą non gratą, weszliśmy bowiem w interakcję sąsiedzką z użyciem wody. Zalaliśmy mianowicie zamieszkujący pod nami wielogłowy ród państwa Quasimodo. Podobno.

Podobno zdarzyło sie to około pół roku temu.

Pani Quasimodo po upływie 182 i pół dnia bacznej obserwacji plamy na suficie (czy narasta) zgłosiła niezwłocznie do spółdzielni fakt zaistnienia zacieku.

W obliczu awarii zjawił się w mojej łazience Inżynier Wklęsły, popukał, postukał, orzekł, że to nie rura i umył ręce w imieniu spółdzielni mieszkaniowej.


Zatem pani Quasimodo dopadła mojego małżonka. I to był jej błąd, gdyż mąż mój POTRAFI BYĆ CZARUJĄCY, ale z tej umiejętności nie korzysta.

Albo nie potrafi i korzysta. Nie wnikam. Dość, żę panią Quasimodo potraktował z góry jak przystało na prawdziwego Hrabiego von Radzionków i, korzystając z jej ograniczonej percepcji werbalnej, powiesił jej, godnie, jakiś makaron na uszach. Indagowany wszakże o oględziny miejsca domniemanej zbrodni obiecał oględnie, że zjawi się u niej maniana, w sobotę. I znikł.


Wówczas skojarzyłam nagły chłód w stosunkach, z wystąpieniem plamy piętro niżej. Pani Quasimodo ryczała bowiem zwykle z drugiego końca ulicy : DZIEŃ DOBRY! POGODA ŁADNA! A od jakiegoś czasu chłód. W oczy nie patrzy, plecmi się odwraca obuwie swe tekstylne taksując intensywnie pod kątem podeszwy.


A więc to stąd jej oziębłość!


Poniekąd ją rozumiem: pół roku czekała grzecznie, aż się DOMYSLĘ, że ją zalałam, a gdy nie wpadłam na to, postanowiła się śmiertelnie obrazić.

Lub, co bardziej prawdopodobne, uznała, że pora by odświeżyć łazienkę, więc zapuka po walory finansowe.

A tu mąż.

Niedopsz.

Z nadejściem zatem soboty mąż udał się (godnie) do pani Quasimodo. Spotkał ją w na progu jej mieszkania: zrobiła pająka w drzwiach i oświadczyła, że nie wpuści. Że dzieci sobie nie życzą. Na pytanie małżonka: To co teraz? Rzekła: Nic

Acha. Nic. Dobrze.


Niedobrze. Czuję teraz, że oto po wieki wieków utraciliśmy miano ludzi przyzwoitych. (O ile może je nosić ktoś, kto uchyla się od przyjęcia kolędy i nie wiesza w oknach firanek). No dobra: nieszkodliwych szatanistów. Obecnie stało się jasne, że jesteśmy szkodliwi, wredni, pijemy krew ludzką w osobie pani Quasimodo i jej niewinnych dziatek, a ta plama, to krew właśnie.


No ja nie wiem, kto tu jest szatanistą.


Od kiedy bowiem pan Quasimodo, jako menel, wyzionął ducha w piwnicy, nie znajduję przyjemności w obcowaniu ze swoimi rowerami. I zagarnęli klucz od suszarni. Susza tam te swoje milijony burych majtek. I się kłócą, wrzeszczą, klną na potęgę, bluźnią, zwłaszcza ministrant i katechetki. I ich pies szczeka, jak tylko pani Quasimodo opuści próg domostwa, czyli w niedzielę od wpół do jedenastej do dwunastej trzydzieści i…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz