piątek, 1 czerwca 2012

dwudziesta trzecia…

…maj jak Kukuczka zleciał.


Umknął mojej uwadze. Niedobrze. Prawie pół roku minęło niepostrzeżenie, a ja ciągle nie znalazłam odpowiedzi na dręczące mnie od zawsze pytanie: co na obiad?


Kiedyś mnie maje obchodziły. Oraz kwietnie, lipce, sierpnie.
Występowały. Wyodrębnione.
Obecnie rok to plastelinowa kula ulepiona z wszechkolorów. W efekcie szara. I znowu jest listopad, zima przesypuje się ziarnko po ziarnku, powoli chociaż prędko. Ot, teoria względności. Znowu sylwester, dzieciobójstwo w Trzech Króli, Aramaj ma kolejne urodziny – piętnaste, dwudzieste, czterdzieste, siedemdziesiąte. Wszystko mnie wkurwia. Jest nie-tak. Każdy stoi okoniem. Życie piętrzy trudności. Śni mi się pepesza.


Nie umiem być tu i teraz. Nie mam na to czasu. Być. Jestem nieobecna – nieusprawiedliwona. Ciągle jestem strasznie zajęta: obcinam smocze głowy. Bez chwili wytchnienia.


Niemniej staram się afirmować wszystkie odcienie kieratu: ACH! JAKA PIĘKNA KATASTROFA!


Gdzie jest trawa, dmuchawce, gdzie ślimaki? Boże, jak ja dawno ślimaka nie widziałam!
I kurzu. Kurzu jak migoce w smudze światła padającego z okna przy akompaniamencie dzwoniącej w uszach ciszy.
I much jak wytańcowują pentagramy wokół wiszącej u sufitu lampy.


Będąc dzieckiem pędziłam niesłychanie nudne życie wśród łopianów (wówczas nie wynaleziono jeszcze boreliozy i jedyne co mógł kleszcz, to zapalić człowiekowi mózg).
I nic nie musiałam.
NIC.
Za to wszystko mogłam. Obecnie jest dokładnie odwrotnie. Co to się porobiło?


Zwracam się z uprzejmą prośbą do czasu, aby w miarę możności tak nie zapierdalał, gdyż gubię rytm. I siebie. Z poważaniem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz