piątek, 13 stycznia 2012

z nosa

Cyklicznie zachodzący efekt kozy zapewnia mi niezmiennie dobre samopoczucie.


Kiedy brak mi kozy, jest bardzo źle. Muszę mieć źle. Jak nie mam, to sobie zaraz robię – w głowie. Taka osobowość – permanentny skręt kiszek, we łbie powkręcane krzywe filmy, schizy na dowolny temat, depresja. Życie męczy. Perspektywa zgonu nie cieszy. Melankolija i nostalgia, wilgotne oczy. Stare mury, pleśn, łopiany i deszcz. Zapach starych fotografii, jakieś grobowce, zetlałe koronki, dziurki po kornikach, paznokieć, guzik i włos. Zwierzoczłekoupiór.


Słowem im gorzej tym lepiej. A kiedy dobrze, to i tak wszystko źle. Niedobrze.


I gdy już stworzę sobie misterną iluzję, że jest naprawdę tak źle, że gorzej być nie może, to zaczynam się tym martwić na poważnie. Wtedy niebiosa zwykle zsyłają mi ratunek. Nie żeby zaraz wygraną w totoloto, spadek po bogatym krewnym, lukratywną posadę czy chociaż bezcenne oświecenie. Nie. Kozę właśnie. Kozę trzeźwiącą.


Koza wpadła przedwczoraj. Spłynęla na mnie tym razem pod postacią czeronego trójkąta z wykrzyknikiem i podpisem ENGINE MALFUNCTION w akompaniamencie natarczywego sygnału dźwiękowego EŁO-EŁO! Fokatomba! Afokalipsa!


Dzięki Ci, Kozo!


Bo kiedy komputer pana z komputerem wyświetlił informację, że to jakaś duperela po stówie za sztukę plus robocizna, byłam (przez moment!) naprawdę szczęsliwa!



czwartek, 12 stycznia 2012

jedno zdanie

Idea jednego zdania wydaje mi się jednak chybiona.
Chyba, że jest to zdanie „Dzwonić tylko w polskich sprawach„, które wyczerpuje, moim zdaniem, temat.



środa, 11 stycznia 2012

skończyły mi się tytuły

Skorodowana nieróbstwem powzięłam żelazne blogopostanowienie: codziennie coś.
Cokkolwiek. Jedno zdanie. Jeśli tylko uda mi się dopchać do swojego kompka.
Bardzo mi przykro.



Szłam dziś przez cmentarz, ku szkole. Wolę cmantarze od szkół. Czułabym się znacznie poszkodowana, gdybym docelowo, miast w czyśćcu, miała znaleźć się w placówce edukacyjnej. Na wiekuistej fizyce. Lub matematyce.


W szkole wizg i rumor, młodość, pryszcze i ciało pedagogiczne.


Na cmentarzu cisza, wilgoć i zakaz wyprowadzania psów.


W szkole czuję się niepewnie, zostało mi to jeszcze z czasów, kiedy byłam małym chłopczykiem z permanentnym brakiem zadania. Na wywiadówce siedzę i mrugam oczami. Cała reszta towarzystwa szampańsko się bawi. Na pytanie dyrektora, cóż zmienić, cóż ulepszyć, odpowiadają, że proszę natychmiast zrobić coś, abym mógł/mogła zaparkować swym samochodem na trzecim piętrze pod klasą trzystadwadzieściasiedem, gdyż nie było dla mnnie MNIE miejsca na parkingu, albo chociaż jakaś żółta koperta z numerem rejestracyjnym mojego MOJEGO majbacha.
Pan dyrektor, przymilnie uśmiechnięty, zaprasza na parking pod urzędem. Piętro i kopertę obiecuje w niedalekiej przyszłości wymościć złotogłowiem dla pilnie potrzebujących, parking, oczywiście, powstanie, gdyby udało mu się przekonać urząd miejski do zlikwidowania cmentarza.


Tylko nie to!


Na cmentarzu, obok Załużonych Miastu spoczywa Sabina. Spoczywa, lub spoczywać będzie, gdyż na jej nagrobku brak jest daty urodzenia oraz śmierci. Nie wyryto. Czyżby nie narodziła się jeszcze? Nie zmarła?
Lub padła ofiarą aborcji, czyli zmarła, zanim się narodziła. Nagrobek wszakże marmurowy, pełnowymiarowy.
Jest imię, nazwisko, sentencja, która głosi, iż „Boża opatrzność prowadziła Sabine” (tak, tak SABINE właśnie). Ba! Jest nawet barwna fotografia nagrobkowa przedstawijąca pulchną panią w wieku średnim w towarzystwie dzieła marynistycznego, jak mniemam, własnego autorstwa. W tle jakieś sprzęty, kwiat uwiędły jak szyja Sabiny, kryształ…
Znaczy artystka.
Czyli raczej, znając te Sabiny, jest to niewybredny wybieg pijarowski – chodzi o to, żeby nikt nie wiedział, ILE Sabina miała właściwie lat. Aby móc zawrzeć prawdę o Sabinie w lakonicznym „odeszła zbyt wcześnie”, nie wdając się w niepotrzebne odejmowanie liczb.


A może Sabina jeszcze niezakwaterowana? Wymościła sobie eleganckie względem gustu gniazdko, na wypadek gdyby jej syn, ożeniony z NIĄ, tą ONĄ, i wiedziony  za sprawą jej dupy na manowce, zechciał sprzeniewierzyć środki serwujac Sabinie niegodny kopczyk z drewnianym krzyżem?


A zatem Sabina, w pełni sił witalnych jeszcze, zachodzi raz w tygodniu na cmentarz, przywiązuje przy bramie swojego sędziwego pieska, a sama udaje się w aleję, aby dopieszczać miejsce swego wiecznego spoczynku. Swą dumę i chlubę, przedmiot pożądania wielu, najepsza lokalizacja, opłacony z góry na lat pięćdziesiąt – potem to juz najpewniej sąd ostateczny, świat już przecież stoi na krawędzi. Woda zatruta, powietrze. Wielka orkiestra świątecznej pomocy. Szatana w telewizji pokazują. W dodatku nie umarł, to najlepszy dowód, że Bóg nie jest nieomylny.


Poleruje granit miękką szmatką, zmienia wodę chryzantemom, zapala znicz…





Cóż. Nikt nie mówił, że będzie łatwo.



sobota, 7 stycznia 2012

wesołych świąt!

Jeszcze jedno małe święto, świątko, świąteczko państwowe, kościelne, kurewskie, papieskie, a zobaczycie w moim wykonaniu brejvika jakiego jeszcze nie było! Zagryzę wszystkich, wszystko, zwierzęta, koty i ludzi.


Japierdole!


Gdyby chociaż spadł śnieg, moglibyśmy odpalić nartosanki i jakoś się samozrealizować.


A tak to nie wiem, chyba odkręcę gaz. I tak dzionek cały stoję nad garami. Warzę. Potem zmywam, potem warzę, potem zmywam.
Piorę jeszcze, bo mi się przez te święta, świątka, świąteczka nagromadziło w koszu na brudną bieliznę.
Wiadomo – w wigilię i w sylwestra pranie wisieć nie może BO KTOŚ UMRZE!
(To nie wiedzieliście?)


Dotychczas znosiłam dzielnie twardy przymus seryjnego świętowania, ale już widzę cienką, czerwoną linię, za którą nie ma odwrotu.
To moja żyłka, krwią jasną pulsująca, co mi zaraz pęknie.


RATUNKU! JA CHCĘ DO PRACY!!!



wtorek, 6 grudnia 2011

list do M.

Jestem taką ciocią, znienawidzoną przez dzieci, która zamiast jakichś fajnych plastikowych pizdryków daje pięknie wydane książki.
Głupia prukwa.


Kochany święty Mikołaju, prosze cię o taką ciocię dla moich dzieci.


Thank you from the mountain.


Twoja, chcąc niechcąc grzeczna, K.



niedziela, 4 grudnia 2011

gry i zabawy weekendowe

To była jedna z tych leniwych sobót, gdy deszcz dżdży, a dzieci się nudzą. Wpadły więc Królewny na tradycyjny, mały armageddon.


Na początek było zbiorcze hasanie po kanapie, potem krokiem diabła tasmańskiego towarzystwo przeniosło sie do sypialni, by tam okręciwszy się w pościel sunąć przez przedpokój przebrane za farsz z naleśnika. Następnie zoczyło gdzieś wyjęte świeżo z dna szufady czapki mikołajów o róznym stopniu atrakcyjności: jedna bezgwiazdkowa, druga gwiazdkowa, ale nieczynna i trzecia najfajniejsza – z jedną pulsującą gwiazdką.
Nieidentycznośc oferty zrodziła kwas towarzyski i zaczęły się niesnaski i wyrywanie sobie nakryć głowy z włosami i w końcu propozycję rozjemczą, aby zamieniali sie nimi co 5 minut zgodnie z ruchem wskazówek zegara, co w pewnym stopniu nawet weszło w życie, ale zaraz straciło jakiekolwiek znaczenie w obliczu Aramaja. Ten oto wychynął ze swej pieczary aby dać się łaskawie osaczyć. Tu czapki poszły w diabły, a rozpoczęła się korrida, joga, dżudo, siadanie, skakanie, ugniatanie, malowanie tatuaży mazakiem WODOZMYWALNYM, bo tylko takie mam, posiadam jako polak po szkodzie. Ogólne sado-maso, kąsanie plus wiązanie wzystkimi szalikami świata ever całkiem na smierć.


Trwało to może z miłą godzinkę, a potem wesołe dzieciątka lekko przygasły wskutek nierównej walki z moby dickiem, i przyszły do mamy, siadły jej potulnie na kolankach, a mama poprawiła czułym gestem jednej z Królewien zmierzwione kucysie i jak nie wrzaśnie:


- ONA MA WSZY!!!


Następnie wpadki potoczyły sie błyskawicznie, Królewny pobiegły się dezynsekować, a i my natarliśmy skronie onym pospiesznie nabytym  w aptece petroleum, w nadziei że jeśli jakaś samica kuca właśnie z wypiętym zadkiem, by złożyć jajo wśród naszych pukli, to ją w tej pozycji śmierć zastanie. I nie wiem, czy to dobrze czy niedobrze, ale substancja ta zabezpieczyła nam zdaje się skórę głowy na długie dni, bo za nic nie dało się jej zmyć z włosów tłustych, zwłaszcza na potylicy.


No i teraz piorąc-wietrząc-nacierając-odtłuszczając staram się ogarnąć sytuację: jedną połowę mieszkania wrzuciłam do pralki na bio, drugą połowę, w nadziei na mróz, wystawiłam na balkon, gdzie mrozu nie ma, tylko smętne sześć stopni, jak w maju i deszcz
zacina, moczy wszystko, ale i tak kołdry-poduszki w sześciu siedzą i
chłodzą, studzą system rozrodczy parazytów. Trzecią
połowę, wielkogabarytową tapicerowaną powinnam odkurzyć, worek w worek,
związać, wynieść, spalić i zakopać. Ale, jako elektryczna weganka, nie
mam odkurzacza. Mam za to żelazko, stoi zakurzone. Może odkurzę
wreszcie, wyprasuję kanapę, może to wystarczy?


No i czekamy na rozwój wypadków, drapiąc sie trochę. A dla rozładowania stanu napięcia nerwowego gramy sobie w grę-zabawę towarzyską:


Na talerzu leży wsza – kto się odezwie, ten ją ma!