poniedziałek, 30 listopada 2009

dwie dziewczynki z szafą

Dziś rano naszło mnie niepostrzeżenie wspomnienie szafy (Frojd?).


Przed laty, mianowicie, posiadałam szafę, wielowarstwową, wieloznaczną, niejedno miała ona imię. Była wpuszczana w ścianę, przepastna, można się było, dziecięciem będąc, zadekować mile.


To w środku. A z wierzchu odzwierciedlała ona moje zmienne światopoglądy.


Była gęsto pokryta muralami, gdyż każdy z moich przyjaciół/znajomych/narzeczonych czuł się w obowiązku napisać, lub, co gorsza, narysować coś głębokiego (najczęściej jakieś głębokie gardło). Zwykle jednak były to niecenzuralne wyrazy w języku angielskim, jakieś anarchistyczno-nihilistyczne frazy o pierdoleniu wszystkiego at all i w dupie maniu. Całe sześć metrów kwadratowych niechrześcijańskich treści.


Z biegiem lat pokój mi się znudził i odziedziczyła go, wraz z szafą, ma sie rozumieć, moja małoletnia siostra (tu: sister).


Rozlokowała w niej swoje koniki pony, a następnie wyjechała na kolonie, a do nas wpadł w tym czasie z wizytą Człowiek z Wysp z synkiem. I chłopczyk się nudził nieco, więc jął eksplorować mieszkanie i dotarł do szafy. Zapoznał się z przekazem i wrócił z pytaniem:


- Who lives in THAT room?
W odpowiedzi usłyszał mniej więcej:
- Ach, och! Taka śliczna, mała dziewczynka, pretty, cute, lovely, najs.


Od tamtej pory zna się polskich małych dziewczynkach. Acz stroni.


Wracając jednak do szafy jako takiej, dziś rano przypomniał mi się oto dialog z lewego, górnego pawlacza:


- Kurzisz haszisz?
- No ba! Ale only from Uraczes.
- Ino bacz, coby ten haszisz, był kapiący i tłusty.
- A co by nie!

Spotkałam niedawno kolegę Uraczesa. Był po pierwszym piwie i śpieszno mu było na drugie, gdyż czas go gonił: zaraz musiał lecieć do pracy. Wyznał mi, że oto został Przykładnym Mężem a niebawem zostanie także Ojcem. Podobno, gdy mu się narzeczona oświadczyła, zapytał jeszcze, dla pewności: Czy ty się aby dobrze zastanowiłaś?
A ona i tak kupiła obrączki.


Takie rzeczy!


Cóż, w tak zwanym międzyczasie, ja również zmieniłam kilkakrotnie poglądy. Oraz stan cywilny. Raz.
Małej dziewczynce w miejsce orzechowych pukli wyrosły czarne dredziszcza.
Szafy też już nie ma.


Tylko ten chłopczyk: swoje wie.



środa, 25 listopada 2009

red carpet

W macierzyństwie, do którego się zresztą absolutnie nie nadaję, najbardziej uwiera mnie permanentny stan osaczenia.
I to nie tylko przez urocze potomstwo.
Jeszcze bardziej od słodkich maleństw dręczy mnie poczucie obowiązku i odpowiedzialności płynące ze starej prawdy, która głosi: lęgłaś to masz.
Zatem lęgłam, ale śmiem twierdzić, że zostałam oszukana.


Instynkt macierzyński zrobił mnie w jajo. Pokazywał mi palcem małe rączki, małe nóżki, kazał mi się skrecać z tęsknoty za nimi, a teraz co?
Teraz, poza małymi rączkami, nóżkami mam jeszcze uparte, pyskate łebki.
Stosy prania, bałagan, zadania domowe, nocniki, zbilansowane posiłki na bazie suchego chleba i serków danio.
Targa mną nieustanne zapotrzebowanie na coś więcej, niż podanie nocnika. I zabranie.


(Mama, już gotowe SIKI).


W ogóle nie jestem uważna, uważność to coś, co zostawiam sobie na głęboką emeryturę.
Nie mam czasu być uważną. Nigdy nie robię tylko jednej rzeczy na raz, a conajmniej dwie.
Z reguły czytam: jedząc, stojąc, spacerując. Skutek jest taki, że nie wiem: co jadłam, gdzie stałam i którędy, ani nawet co czytałam. Szkoda mi jednak czasu na bezproduktywne jedzenie, stanie, spacerowanie. Nie potrafię kontemplować rzeczywistości. Potrzebuję celu, realizacji, wyników. Nie umiem trwać. Czuję, że tracę czas obserwując gąsiennicę na liściu.
Gdyby to były wyścigi gąsiennic, to co innego.
Dynamika.
Rywalizacja.
Emocje.


Jak już tak stoję, to bym chociaż zapaliła, ale nie palę. Zwłaszcza przy dzieciach. Bo zaraz by też chciały i wypaliłyby mi wszystkie papierosy.
Usiąść też mi nie wolno.
Dzieciary mają czujniki.
Gdy tylko siądę, natychmiast rozlega się wołanie: siku!
Albo coś się wylewa, rozsypuje, pęka.
Więc ruszam z miotłą i się mszczę.
Zrzędzę. Marszczę się na pysku.


Zamiatam.
Wycieram.
Sklejam.


A tymczasem cały świat brzęcząc sukcesami popierdala w kółko po czerwonym dywanie.


Ja w zasadzie też.
Z odkurzaczem.



Malują plakatowymi.
„Lobię kwiatek dla ciebie…”


Dobra, mają mnie.



wtorek, 24 listopada 2009

pełnia?

Nie ogarniam, nie ogarniam.


Bolą mnie włosy.
I głowa.
Wiem na pewno, po kim nie umiem żyć.
Czuję się nisko, jak Kozidrak Beata.
Nie ogarniam, nie zdanżam.
Niby jestem transporterem opancerzonym, a sama sie dziwię, jak niezmiernie łatwo mnie zbić z tropu pantałyku.
Odessać bez użycia ssawki, werbalnie, bezdotykowo.
Przydepnąć mi rąbek spódnicy. Zagasić mi peta w domniemanym deserze.


Cha! Cha! Dżem i suchary! Weź sie nie wygłupiaj!
Prawdziwe desery są u nas w Londyn-Paryż-Rzym. A nie, powiedzmy sobie szczerze, tu, o!
Przyjedź, wpadnij. Co prawda wyjeżdżamy.
Popilnujesz nam butów w przedpokoju.


Pozbawić snu, przemeblować, poprzestawiać, zgasić.
Posadzić na dupie, powiedzieć: siedź.


Siedze.


Nie wiem co dalej.



poniedziałek, 23 listopada 2009

mydłem

P.S. I jezusmaria strzeżcie się dorsza!!!


Wiedziona nostalgią za wakacjami pokupiłam tę  mrożoną gadzinę, upiekłam sote i mi od trzech dni wisi aromat w chacie jak na przełomie lipca sierpnia w Ustce.  U s t k a . Cmok, cmok.
Zasłony, kanapy, pościel ODZIENIE w przedpokoju.
USTKA.



Poranek Barona Münchhausena w toku.


Nie wiem, co to jest. Podejrzewam wampiryzm energetyczny. Zaraz się rozpłynę pod biurkiem w małogęsty flek na wykładzinie.
Czuję się jakby mi coś usiadło na oczach. Ciężkiego.
I siedziało.
Budzik dziś rano ryczał strasznie, lecz nie miałam siły wstać i go wydoić. Dobrze, że nie mam psa, bo by mi pękł w przedpokoju.
Jezu, ale mi się pies przypomniał! Pęknięty, nieszczelny, zwichrowany.
Żywcem jak z programu „Ja albo TEN pies”.
Co mi unaocznia, że ani ja, ani nawet Szafranowa, co to od lat niby nie jada psów a wręcz przeciwnie, nie jesteśmy w tym względzie bez grzechu.


Ponadto odbyliśmy rocznicę.
Dziwna była.
Napisałam nawet upamiętniającą notkę, ale potem ją ostrzygłam: to do dupy, to banalne, to głupie, to płytkie, to nie oddaje.
Po strzyżeniu patrzę: haiku.
Jakieś cienkie.
Wywaliłam.
Nie ma.


Poza tym, po obchodach, mam nową optykę. I znowu nie wiem co myśleć. Jak kurz opadnie, to się zastanowię.
Choć obawiam się, że TA SPRAWA, KTÓRĄ MAM NA MYŚLI, nigdy mi się nie zmieści w głowie. No nie. Zbyt ciasna puszka, czy coś.


Idę pilnować swojego nosa.


Bo jestem idiotką. Niby taka fą fą wielka-mądra, książki poczytała, rozumów pojadła, a mówi do dziecka: Chodź, bo ja idę i zostaniesz tutaj SAM.
Człowiek cały czas pierdoli głupoty i nie ma o tym pojęcia.


Niech mnie ktoś dobije.



sobota, 21 listopada 2009

z majerankiem

Odkryłam wreszcie przepis na wejście w posiadanie grubego wozu terenowego.


Należy, otóż, wyjść za mąż za wielki kawał mrożonej baraniny. Comber. Różowy i gładko uczesany. Bez dodatkowych właściwości.


Ludzie są różni, takoż faceci. Ładni i nieładni. Mali, duzi, grubi, chudzi, umięśnieni oraz sflaczali. Wszystko może się podobać, pod warunkiem, że, najtrudniejszej nawet urodzie, towarzyszy błysk w oku.


Błysk kasuje wszelkie niedobory.
Bynajmniej moim zdaniem tak jest.


Ale kiedy nic nie błyska, to ja nie wiem. Czy gruby wóz może rojaśnić zaistniały mrok? Długimi światłami drogowymi?


Choć pewnie nadmieniony jest dobrym człowiekiem z zawodu księgowym i świetnie zarabia. Siłę nabywczą ma niezbywalną. Moc kredytową i ubezpieczenie na życie. Daje poczucie bezpieczeństwa i nie zagraża zdradą małżeńską, nawet za dopłatą.


No i teraz mnie rozdarło.
I nie wiem co woleć: bitki baranie w małym białym domku, czy dziczyznę z ognia, ale za to w lesie?


I klocek hamulcowy mi się skończył.
Nic, tylko się gryzę.


A w przerwach chodzę na koncerty z ambasadorami.
Ale za to w spódnicach z lumpeksów.
Ale za to z metką Dorothy Perkins UK 8.
Niewiele ważyła. Same korzyści.
Bo ta sukienka, ta ze szczypankami, musi wrócić do sklepu. Mimo rozlicznych zalet posiada jedną drobną wadę: wspina mi się po dupie jak chodzę.
Więc trzeba by założyć, że jest to sukienka wyłącznie do stania.
I mieć dwie, jedną w reklamówce, i stale się przebierać.


Bez sensu.



czwartek, 19 listopada 2009

pstryk, pstryk

Podobno, kiedy mężczyzna kocha kobietę, widać to gołym okiem na zdjęciach.
W sensie, że jest ona piękną na fotografiach wykonanych ręką oblubieńca.
Jak mniej kocha, to jet brzydsza, jak nie kocha wcale, to jest szpetna. Jak noc. Mimo obiektywnych faktów.


Tak to działa.


Wobec tego, kto mi powie, co TO może oznaczać?



wtorek, 17 listopada 2009

my only friend the end

Otwarłam puszkę z pandorą. Całe szczęście, że koniec świata już blisko, to może uda sie to jakoś zatuszować.


Po kluczyk sięgnęłam na podstawie przesłanek.


Po bacznych obserwacjach, mianowicie, rodzonej progenitury, która to na ten przykład, bawiąc się ostatnio maszyną do pisania, wystukała ukradkiem (a potem, nakryta in flagranti,  z j a d ł a ) epos na temat dupy, jej przygody ujmując w czasowniki takie jak „ruchała”.
W onczas doszłam do wniosku, że czas sięgnąć po literaturę fachową.


Nabyłam. Wydawnictwo, nota bene, czarna owca.


Wręczyłam. I teraz mam. Progenitura mi się zatacza po domu ze śmiechu pod wpływem nowego dla niej określenia „twarda pała” znalezionego we woluminie. Oraz innych, temu podobnych.


Tak. Tylko koniec świata może nas uratować.


Ponadto, jak mówi się w środowisku, podobałam się z urody jednemu koledze ze zakładu, ale jak mu życzliwi donieśli, że jestem matroną zamężną z dwójką dzieci, od razu nie chce mnie znać.


Wielkie dzięki!


Podłość ludzka nie zna granic.