piątek, 20 lipca 2012

remis?

Jeszcze nie wiem, co mi się przyśni, ale spełniłam dwa uczynki – zły i dobry.
Dobry i zły.


Zamurowałam żywcem osy na balkonie. Aniołek spuścił główkę.


Ścigałam po drogach i bezdrożach babę z dziećmi, żeby jej donieść, że nie ma świateł stopu. Oraz lewego takiego co świeci na czerwono. Takiego lewego tylnego czerwonego. Aniołek podniósł główkę.


Baba zresztą podziękowała serdecznie i pojechała sobie w siną dal. Jej dziatki pomachały świeżo poznanej cioci, inni kierowcy odtrąbili hymn na moją cześć na swych waltorniach myśląc: Jedź, pizdo!


Te osy, które nie wróciły tamtej nocy do domu przychodzą teraz na grób swych sióstr i pukają. Drepcą. Zaglądają do ustępów. Ceglanych. Nic z tego nie rozumieją. Przecież to było TUTAJ! Lęk i rozpacz rysują się na ich szczękoczułkach. No żal.


Nie było to specjalnie humanitarne i sumienie trochę kąsa, ale co było robić? Ruch na tarasie był wielki, osia fiesta, część buszowała w pelargoniach, inne celowały dżipiesem do dziury w murze. Osobniki młode, te co bardziej niedorobione, łaziły po domu, spały w ręcznikach w łazience lub oddwały duszka owadziemu bogu byle gdzie, co krok spotkać można było trupka na podłodze czy parapecie. Więc wzięli my ze Starym gips, zmówili wieczny odpoczynek i hasta la vista, babies!


Kiedyś w tej dziurze mieszkały trzmiele i to było git, nosiłam im miodzik w kobiałkach, ale którejś wiosny nie zjawiły się, albo umarły, potem to mieszkanie stało puste, a w tym roku wprowadziły się osy. Na swoje nieszczęście.


Z osami osobiste doświadczenie mam takie, że niewiele brakowało.


Czasem myślę o innych ewentualnościach, o tym, że może było inaczej, a potem reload jak w grze i ile jeszcze żyć zostało do game over.


Nie jest bowiem do końca wyjaśnione – spadłam, czy nie spadłam z kuchennego stołu służącego za przewijak. Moja własna Katarzyna Wu mówi na ten temat nie do końca klarownie i jasno, coś, że złapała, ale nie wiem, czy czuję się tak całkiem złapana. Może nie złapała. I wtedy po raz pierwszy umarłam. A po raz drugi może wtedy gdy połknęłam osę pijąc słodką kawę zbożową wprost z dzbanka, i jeszcze raz, kiedy wypadłam z pierwszego piętra, z okna balkonowego. Upadłam na plecy, podniosłam się, otrzepałam sukienkę, a obok mnie powiewały moje włosy na ostrych palach sztachet płotu.


Pięć centymetrów w lewo i jaka róznica.


Ot, fizyka.



wtorek, 17 lipca 2012

lipiec srypiec

Tak się czasami obawiam zachodząc w panel, że mnie zdemencjonuje i zapomnę, na śmierć zapomnę hasła do swegu blogu. I co?


Raz już tak miałam: zapomniałam numeru telefonu do domu. Nie był
skomplikowany, sześciocyfrowy plus kierunkowy – specjalnie w celu
wykręcenia go udałam się na pocztę w miejscowości nadmorskiej, ale po
drodze przytrafiły mi się ze trzy piwa i na śmierć zapomniałam. Stałam w
tej dusznej, przepoconej kabinie z paździerzu na olejno i marszcząc
czółko pracowicie przypominałam sobie. I nic. Nie zadzwoniłam tego dnia
donikąd z wiadomością: Kochane pieniądze przyślijcie mi rodzice.


Bosz! To były piękne czasy, zewsząd fridom i powiew wiatru we włosach
bląd, flirt i alkohole, japierdole, a teraz od lat nie miałam tak
niezobowiązująco jakichś ułamków procentów we krwi, gdyż jako osoba
dorosła i odpowiedzialna dorosłam i odpowiadam: nie, dziękuję –
parafrazując utwór: Jestem, jestem wszystkim, jestem samochodem,
tylko sobą być, sobą być nie mogę
, gdyż jutro czekają mnie: dom, praca,
mąż, dziateczki, obowiązki, zobowiązania, konieczności, terminy i
niedoczasy.


Dobra. Nie drapmy ran.


Z innej beczki: Urodziny miałam… albo nie drapmy.


To z jeszcze innej: U okulisty byłam. Mówię - Jak mi młodzi artyści dzieło sztuki pod nos
podstawią – nie widzę.
Pani doktor spojrzała w rubrykę i rzecze – No cóż, sądząc z rocznika, może już się tak zacząć dziać. Jednak skutkiem odpowiedznich badań, w których wypadłam zadowalająco orzekła – TO JESZCZE NIE JEST STARCZOWZROCZNOŚĆ. Jak miło. Aby jednak nie pozostawić mnie w stanie zbytniej pychy i samozadowolenia dodała – To się może jednak zmienić NAWET W CIĄGU KILKU MIESIĘCY.
Super. Mam czas, by wytresować labradora.


Ktoś pytał, co u celebrytów?


Otóż jest smaczny kąsek z pierwszej ręki. Mąż mój mianowicie szedł razu
pewnego ochockim zaułkiem, patrzy, a tu naraz wózek stoi dziecięcy w
poprzek na środku ulicy, a w wózku dziecko nieskrępowane szeleczką
raczkuje ku asfaltowej przepaści. Przyspieszył on zatem kroku mając w
pamięci ostatnie medialne wypadki, by w razie konieczności,
przedzieżgnąwszy się naprędce w strój supermana, złapać kruszynę
milimetr nad ziemią. I już – już miał rozsznurować buty, gdy wtem z
bramy luksusowej połowy willi neoclassicistique wyłoniła się Mucha Anna i rzekła: Czy mógłby mję pan pomóc wnieść wózek na schody?


Pytam męża, jak znajduje Muchę Annę. Mała – mówi. I głupia.


No widzicie. Nie ma co hodować kompleksów. Każdy może zostać Anną Muchą. Zwłaszcza ci mali i głupi.



czwartek, 28 czerwca 2012

money, money, money, must be funny in the rich man’s world

To mają w końcu te Cichopki ten kryzys, czy nie? Bo mi to spać nie daje.


Ja na przykład mam, nieustający i też mogłabym o tym pewnie w wiwie poopowiadać za drobną opłatą, aczkolwiek czegoś mi brak, jakiegoś imperatywu, któren kazałby mi ściagać majty przed szerokim gremium.


W ogóle mam problem z majtami. Tzn mam i nie mam, bo gdy idzie o obnażanie pulardziej cielesności na plaży naturystów to włala, ale kiedy mam sobie szukać nowego gina, to nie wiem, komu zawierzyć kwiat mego sekretu. Nie żeby zaraz oswojony doktor – nie taki stary w końcu – zgasł. Nic z tych rzeczy. Po prostu dzwonię nie dalej jak wczoraj do jego niepublicznego zakładu i zapytuję o randewu. Pani recepcjonistka na to, czy mam życzenie, aby była to wizyta prywatna u doktora Jekyll’a czy refundowana u mistera Hyde’a. Ja na to jak najchętniej, że niech enefzet, mon amour, zrewaloryzuje Hyde’owi, w końcu na szto ja jewo haduju? Prasz – mówi pani – pjentnasty listopada godzina pjąta minut trzydzieści.
Hell yeah!
Zatem albo pacjentko stówę kładź na stół, albo giń od ataku rzęsistka,
chlamydii, kłykciny kończystej, cysty, nowotwora – niepotrzebne
skreślić. I to jest rzecz znowu nowa – dotychczas okres oczekiwania na
wizytę wynosił od miesiąca do dwóch. Obecnie należy się uzbroić w
półroczną cierpliwość. A gdybym była w trzecim miesiącu ciąży, to co? To
się w ogóle nie zobaczymy? Swoją drogą niezwykłą jest ta przemiana, jaką oschły i nieprzystępny Hyde przechodzi pod wpływem ogrzania walorem – przyjąwszy sto złotych zamienia się w osobę cierpliwą i skłonną nawet do cienia usmiechu.


Też to mam. To jezujaksięciesze.


I z panią adwokat zadzieżgłam wczoraj rozmowę w piaskownicy.
Pani mecenas charakteryzuje się mężem adwokatem, kancelarią adwokacką, gigantycznym białym BMW i torebką z młodego krokodyla czy innej gadziny w łuskę.
I gdy tak sobie ćwierkałyśmy na placu zabaw o plusach i minusach wakacyjnych dyżurów przedszkoli miejskich, pani mecenas wyraziła ubolewanie nad faktem, iż w zeszłym sezonie jej syn uczęszczał do placówki w ciągu miesiąca tylko przez dni sześć, skutkiem czego była ona stratna finansowo (tak na oko jakieś 70 złotych). Zastanawiam się, czy jej żal nad utraconą bezpowrotnie kwotą był autentyczny, czy też pragnęła przez chwilę podzielić plebejski ciężar niedomogi finansowej i widma mopsu, ażeby znaleźć jakiś wspólny temat do narzekań z kobieciną z ludu. Nie wiem, ale mi jakoś nie licuje żal nad siedmioma dychami z powagą urzędu i z pojemnością silnika. Ale może się nie znam. Może morał z tego jest inny – oszczędzają bogaci i nam też się opłaci.


I tego się trzymając – idę.




sobota, 16 czerwca 2012

rzepicho siądź przy kołowrotku

A bo ja zasadniczo bardzo lubię te wielkie projekty – MALOWAAANIE!


O, w tym się wyrażam. Bo też i efekty są spektakularne – może nie zaraz na lata, ale przynajmniej na tygodnie, nie zaś jak w przypadku gotowania – zeżrą albo nie i cześć. Że o sprzątaniu nie wspomnę. Cześć.


Zatem gdy pomalowałam wnętrze od okna w kierunku drzwi tak do połowy kubatury (gdyż przesuwam się metodą od prawej do lewej, malusi wałeczek mam, malusią kuwetkę i jadę), a potem siądłam, to normalnie wyglądało, jakby od strony drzwi burza nadchodziła. Łał. I pomyśleć, że od dawna mogłam się nie czuć jak w grocie z Lascaux. Mogłam zatłuc starego, truchło zamrozić i nie czekać, aż się skusi. Bo się NIE SKUSI i co pan mu teraz zrobi? Gdyż ma w dupie syf ścienny z malarią, nie robi on na nim najmniejszego wrażenia i o co w ogóle kaman? Jest zajęty/zmęczony/pracuje/jutro/już malował. Wszystkie chłopy tak mają?


Chociaż nie, nie wszystkie. Osobiście znam jednego, który o każdą odbitą na lamperii czekoladową dłoń awanturuje się krwawo. I choć jest to typ znacznie bliższy mojej osobowości (z tym, że ja zabijam niekonsekwentnie, o co drugą) to z dwojga złego już lepszy jest maniana boj, któremu to loto. W końcu jak się ma wałeczek i kuwetkę (oraz wibrator), można się samemu obsłużyć, a życie w permanentnej obawie przed nutellą zakrawa jednak bardziej na opresję.


Tak więc rozpoznaję u siebie męską płeć mózgu, zamiłowanie do majsterkowania oraz czynności do-it-yourself i jedyne co mi przeszkadza w rzuceniu się w wir kowalstwa to wątła, żeńska cielesność. Gdyby nie ona zbudowałabym dom, posadziła drzewo i spłodziła syna.


Albo trzech: Lecha, Czecha i Rusa.



piątek, 15 czerwca 2012

kapitalizacja pozytywnych emocji

Jednak zamiast szarej pleśni mamy mszyce. Albo oprócz. Chyba powinnam znależć sobie inne hobby – na przykład hodowla płazów lub gadów. Czy to choruje?


Moja siostra Sister ma węża – straszliwego dusiciela in spe. Miła gadzinka, jak dziecko podrośnie, będzie miało się z kim bawić. Na razie wąż dusiciel siedzi w kątku i chrupie mrożone mysie płody z blistra pakowane po dwanaście, co daje 100% rocznego wężego zapotrzebowania energetycznego. Należy tylko po obiedzie nastawić kalendarz w telefonie, żeby zadzwonił za 30 dni na podwieczorek. To by mi nawet odpowiadało, gdyż z taką mniej więcej częstotliwością podlewam swoje rośliny doniczkowe z działu interior. Dział exterior jest fhuj podlany i to też źle, co się niejako wpisuje w moją życiową dewizę, która głosi: WSZYSTKO ŹLE.


Poza tym mam anginę, co jest moim drugim, po podlewaniu, ulubionym zajęciem.


Podobno nalaży odbyć pięć angin w roku, żeby zostać wstępnie zakwalifikowanym do usunięcia migdałów. To prawie tyle, co wąż myszy. Ciekawi mnie wszakże, czy przez „rocznie” rozumiemy dwanaście miesięcy, czy rok kalendarzowy? Znając przychylność NFZtu zapewne wymierzył tu jakąś sprawiedliwość i czerwcowe anginy się nie liczą, bo skończyły się punkty, natomiast te grudniowe przechodzą na styczeń i poprzednie cztery, niewykorzystane, przepadają – zaczynamy liczenie od nowa.
Jako gorliwa katoliczka tak bym się znowu nie garnęła do tego usuwania, ale Balladyna mówi, że życie bez migdałów jest naprawdę piękne. No to może w Niemczech. U nas jest inna polityka – proanginna.


Dobra, to sobie kwadransik pochorowałam, a teraz idę malować przedpokój. Choroba chorobą, ale nikt tego za mnie nie zrobi. Literalnie NIKT. Gdy zaproponowałam tę czynność Staremu, to się obraził, i powiada, że dziękuje, już malował. Jedno malowanie w życiu w zupełności go satysfakcjonuje.


I tego mu okropnie zazdroszczę.



czwartek, 14 czerwca 2012

pogoda dla bogaczy

Tak paczę na tego Pudla i się zastanawiam – skąd te celebryty w stolycy mają taką sprzyjającą aurę?


Mucha na spacerze – najbezczelniej w obliczu udręczonych polskich matek szczęśliwa i w słońcu, pieluchy w siacie niesie z kałfchofa, tryska humorem, faluje biustem, rozkminia w jaki sposób zainwestuje w Stenię zaoszczedzone w ten sposób walory. Nagle telefon – to producent pieluchomajtasów! Właśnie przed chwilą widział ją na pierwszej stronie superekspresu i mu się skojarzyło. A to ci przygoda! Bogatemu i byk się ocieli! Nieważne, co było pierwsze – krowa czy cielę.


Idźmy dalej – Koronieska z Dąbworem, znowu słońce – Pogoda była przepiękna – galopuje redaktor – Wyglądali jak szczęśliwa, kochająca się rodzina! Przegięcie.


A u nas, prawdaż, na wsi pada sobie deszcz, chlipie, chlapie, chłepce, chlepce, szepce też.
Lecz głównie rżnie biczem szkockim bez dania racji: z moich dwudziestu pięciu zbombardowanych pelargonii zostały smętne, bezkwietne glony, zaraz wypuszczą szarą pleśn i skończy się ogrodniczkowanie.


Zatem raczej syf i zgnilizna, z tym że ja nawet lubię, jak wszystko paruje. Tylko te celebryty stoją solą w oku. Pozostaje mi tylko cicha radość z faktu, że to co dla nas tutaj jest ulewą, to tam, dla Muchy, będzie falą powodziową. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy.


Wesołego dyngusa, Anno.



poniedziałek, 11 czerwca 2012

tato, już lato, będziemy jedli lody

Małe dzieci nie dają spać, duże nie dają żyć i chyba mi się uleje.


Nie chciałabym zapeszyć mówiąc brzydkie rzeczy, bo przecież kocham ich nad życie, ale ich NIE MOGĘ. I jeśliby teraz, dla mnie za karę, nagle wszyscy umarli, to bym miała, ten swój święty spokój. Ha! Aż by mi w pięty poszło! NIE WOLNO TAK NIGDY MÓWIĆ, NIE WOLNOOO! Są tacy, którzy oddaliby wszystko. ALE:


Ale zwariuję, oszaleję, nie mogę oddychać, jestem OSACZONA, a właściwie już mnie w ogóle nie ma: jestem miotłą, jestem garem, jestem siatą, wielbłądem, pralką, odkurzaczem, zrzędzącą klępą – wredną i mściwą frustratką i niech mnie ktoś uwolni z tych lian, więzów, szpon, bo oszaleję.


Świata poza nimi nie widzę – nie da się. Zasłaniają. Wrzeszczą. Kwiczą. Otwierają sobie parasole w tyłkach. CIĄGLE CZEGOŚ ODE MNIE CHCĄ. Jeszcze nie doszłam do tej fazy, w której do dziatek ryczy się WYPIERDALAĆ!!!, ale jestem niebezpiecznie blisko. Związać, zakneblować, zamknąć w tapczanie, swędzą mnie dłonie – będę się witać na pieniądze.


Nie wiem, gdzie leży przyczyna.


Nie są to dzieci złe ani niegrzeczne, przynajmniej w porównaniu – znam kilka takich sztuk, które na miejscu rodziców zderzyłabym płowymi główkami i oddała się w ręce policji. Ci moi chłopcy są spoko – nie sypią starszym paniom piasku do majtek, nie polewają wodą z węża i ogólnie są łagodnego usposobienia, ale jakoś tak na mnie działają… jak w dowcipie o mężu, co to patrzy na śpiącą małżonkę i myśli, że fajna-fajna, tylko żeby choć trochę obca była.


Myślę, że ze wszystkich dostępnych ról rodzicielskich najbardziej nadawałabym się na weekendowego ojca.


Koniecznie ojca.