Mój maleńki siostrzeńczyk w fazie pingwina serdecznie mnie nienawidzi.
Czym mu się naraziłam? Nie bardzo wiadomo. Może tym, że się pojawiłam, na co on zacisnął mocno powieki, a gdy otworzył po chwili oczy - nadal byłam.
Błąd.
Odtąd krzywi się z niesmakiem, patrzy bykiem oraz rzęzi growlem gdy mnie widzi. A najgorzej kiedy ja go widzę - nie wolno mi patrzeć. Jest zakaz. Zabronione. Mam bana na spojrzenia. Looking prohibited - ma wypisane na twarzy. Sroży brwi, odwraca głowę i zaciekle prasuje autkami, gdy tylko okazuje się, że złamałam jedenaste przykazanie, które mówi, że nie będę się przyglądać jemu, ani żadnej rzeczy, która jego jest.
Wobec tego nie patrzę, strzepuję z twarzy piach, którym zostałam obsypana na znak dezaprobaty i nie chowam urazy - ja byłam taka sama.
Również byłam trudnym dzieckiem, które szczerze nienawidziło cióć. W zasadzie nienawidziło wszystkich, poza własnymi rodzicami. A były takie ciócie, które będąc nienawidzonymi pragnęły za wszelką cenę brzydkie to uczucie siłą wyplenić, złamać opór i oblać me czarne od nienawiści serduszko różowym lukrem miłości do cioci. Potrafiła taka ciocia gnieść, miesić, całować i łaskotać na śmierć. Do utraty tchu, do bólu trzewi, do granicy mózgowego porażenia dziecięcego.
Będziesz mnie tu lubić, gówniaro uprzykrzona, nawet gdybym miała cię udusić gołymi rękami!
Nie ze mną te numery, c i o c i u.
Pewnego razu, gdy byłam gwałcona przez ciocię, której ambicją było wycisnąć ze mnie uczucia wyższe metodą wyżymania, zaczęłam wyć i wyłam póty, póki RTG ręki nie wykazało, że nic mi nie jest, na co spocona ciocia sobie poszła.
I do dziś gdy czasem ją spotykam mam wrażenie, że ciągle ją dziwi, iż mówię ludzkim głosem, choć minęło już pół wieku od tamtych wydarzeń.
czwartek, 5 czerwca 2014
poniedziałek, 26 maja 2014
notki, których nie będzie
W najbliższym czasookresie najprawdopodobniej nie ukażą się notki na następujące tematy:
Jak cię widzą, tak cię piszą, czyli jak spotkałam byłego niedoszłego, czym się chwalił, z czego tłumaczył i z pomocą jakich to wypolerowanych urządzeń najpewniej poluje on na gimbazę
Kotek-piesek czy kotoosoba? - czyli co słychać u Kontrola.
Skąd się biorą części ciała - czyli jak umówiłam się z Dariuszem Rz. na randkę, która się nie odbyła i z jakiej przyczyny.
Na czym polega tajemnica braku mojego sukcesu w internetach - krótki acz bezcenny poradnik jak nie podążać tą drogą, któren obowiązkowo powinien być dodawany do bestsellerów Kominka, koniecznie w gratisie.
Mars napada - lub sąsiadka, że ją zalewam, śmierdzę czosnkiem i grzybową oraz łamię jej płot z użyciem dzieci płci obojga.
Mars napada II - czyli hipsterzy z ajfonami robią zdjęcia ładnym kwiatkom i bronią przyrody przed niechybną zagładą ze strony dzieci płci obojga.
Ponadto nie ukaże się najnowsza notka, w której zdradzam, jak po roku tęsknych westchnień dochrapałam się bardzo nowego roweru oraz publikuję zupełnie przypadkowo jego zdjęcie - np. to, którego nie zrobiłam, a było bardzo do zrobienia, gdyż na bagażniku wiozłam naręcze łubinów. Gdy dowiozłam, wyglądały jak kiszonka. Ale to informacja z działu o tajemnicy braku, rozdziału zatytułowanego - Upuść kleksa na fejsie i czekaj burzy oklasków.
Tyle się nie ukaże. Choć i co do tego nie ma pewności.
A co się wszakże ukaże - jeszcze nie wiadomo.
Jak cię widzą, tak cię piszą, czyli jak spotkałam byłego niedoszłego, czym się chwalił, z czego tłumaczył i z pomocą jakich to wypolerowanych urządzeń najpewniej poluje on na gimbazę
Kotek-piesek czy kotoosoba? - czyli co słychać u Kontrola.
Skąd się biorą części ciała - czyli jak umówiłam się z Dariuszem Rz. na randkę, która się nie odbyła i z jakiej przyczyny.
Na czym polega tajemnica braku mojego sukcesu w internetach - krótki acz bezcenny poradnik jak nie podążać tą drogą, któren obowiązkowo powinien być dodawany do bestsellerów Kominka, koniecznie w gratisie.
Mars napada - lub sąsiadka, że ją zalewam, śmierdzę czosnkiem i grzybową oraz łamię jej płot z użyciem dzieci płci obojga.
Mars napada II - czyli hipsterzy z ajfonami robią zdjęcia ładnym kwiatkom i bronią przyrody przed niechybną zagładą ze strony dzieci płci obojga.
Ponadto nie ukaże się najnowsza notka, w której zdradzam, jak po roku tęsknych westchnień dochrapałam się bardzo nowego roweru oraz publikuję zupełnie przypadkowo jego zdjęcie - np. to, którego nie zrobiłam, a było bardzo do zrobienia, gdyż na bagażniku wiozłam naręcze łubinów. Gdy dowiozłam, wyglądały jak kiszonka. Ale to informacja z działu o tajemnicy braku, rozdziału zatytułowanego - Upuść kleksa na fejsie i czekaj burzy oklasków.
Tyle się nie ukaże. Choć i co do tego nie ma pewności.
A co się wszakże ukaże - jeszcze nie wiadomo.
piątek, 16 maja 2014
o wyższości bażanta nad innym drobiem
Z okazji nadchodzącego święta rodziny Buniozyl sporządził wzruszającą laurkę zdobną w kotki, kwiatki, paczuszki oraz błędy ortograficzne.
I portrety.
Dwa portrety.
Na jednym kura.
Na drugim - Bażant!
Kura zgarbiona, przyziemna, wzrok wbity w podłogę, dotknięta słoniowacizną, opuchła, palce jak serdelki, włos bury, skołtuniony...
A Bażant!
Sylwetka młodzieńcza, pierś wyprężona, uśmiech na jasnym obliczu i tak sobie idzie, dziarsko, frunie niemal. Dres ma czarny, pewnie szybkoschnący z softszela, wyszczuplający.
Kura - kiecka z flaneli, niemodna, but ortopedyczny. Pończochy ma takie zwałkowane, ubrana jest, wiesz, nieładnie, jesionkę taką ma...
A Bażant - włos rozwiany, bujny, ani śladu siwizny, bez grama łysiny, pewnie poprzeszczepiany, brzuch płaski, oko bystre. Frunie sobie w chmurce z setek (i dziesiątek na napiwki), a obok niego serce pulsuje uczuciem, co to z młodej piersi się wyrwało. Z młodej.
Kura pierś kurzą starą ma, uwiędłą, drepce śladem Bażanta, dłoń niczym bochen po jałmużnę wyciąga nieśmiało. Bo co ma kura? Kura ma nic. Nawet siaty kura nie ma. Kura nie ma nic. Nawet ściery.
A Bażant! Bażant ma wszystko, najpiękniejszy kęs życia kurze ujadł, urodę, pieniądze ma w portfelu, miłość i uwielbienie. Unosi jasny portfel jej, zabiera wszędzie. Umyka z nim. Rzuca kurze dychę i pędzi za głosem serca.
A jak!
I portrety.
Dwa portrety.
Na jednym kura.
Na drugim - Bażant!
Kura zgarbiona, przyziemna, wzrok wbity w podłogę, dotknięta słoniowacizną, opuchła, palce jak serdelki, włos bury, skołtuniony...
A Bażant!
Sylwetka młodzieńcza, pierś wyprężona, uśmiech na jasnym obliczu i tak sobie idzie, dziarsko, frunie niemal. Dres ma czarny, pewnie szybkoschnący z softszela, wyszczuplający.
Kura - kiecka z flaneli, niemodna, but ortopedyczny. Pończochy ma takie zwałkowane, ubrana jest, wiesz, nieładnie, jesionkę taką ma...
A Bażant - włos rozwiany, bujny, ani śladu siwizny, bez grama łysiny, pewnie poprzeszczepiany, brzuch płaski, oko bystre. Frunie sobie w chmurce z setek (i dziesiątek na napiwki), a obok niego serce pulsuje uczuciem, co to z młodej piersi się wyrwało. Z młodej.
Kura pierś kurzą starą ma, uwiędłą, drepce śladem Bażanta, dłoń niczym bochen po jałmużnę wyciąga nieśmiało. Bo co ma kura? Kura ma nic. Nawet siaty kura nie ma. Kura nie ma nic. Nawet ściery.
A Bażant! Bażant ma wszystko, najpiękniejszy kęs życia kurze ujadł, urodę, pieniądze ma w portfelu, miłość i uwielbienie. Unosi jasny portfel jej, zabiera wszędzie. Umyka z nim. Rzuca kurze dychę i pędzi za głosem serca.
A jak!
wtorek, 15 kwietnia 2014
beauty reviev
Jezusmaria! Wszędzie widzę stare baby!
Nie wiem, czy to nie tak, jak kiedy się jest w ciąży - wtedy też zewsząd wyłażą brzuchatki.
Ale żeby to były takie zwyczajne, oswojone stare baby, to nie.
To są stare baby telewizyjne, tym bardziej makabryczne. Wczoraj, weźmy, podali rudą Katarzynę - fizis powykręcana botoksem - jedno oko się nie zamyka, drugie się nie otwiera, kącik ust zwisa smętnie, czółko gładkie jak gres polerowany i takoż nieruchome. Strach. A potem, na domiar, Joanna z Kurowa przemawiała bełkotliwie wargą sromową sterczącą z twarzy obrzmiałej jak po ostrym ciągu.
Naprawdę pięknie! Lubię to!
To i jeszcze makijaż permanentny - groźne, czarne brewki puszczone objazdem, usta ze spadem 3 mm i wydziubane w kółko oczki.
Mam wrażenie, że świat pędzi ku silikonowej przepaści, choć niektórzy już zawracają - taka stara od Beckhama wyjęła sobie podobno ping pongi.
Ja wiem, może mi się fajnie gada, ale jak mnie samej ryj się całkiem zsunie z czaszki, inaczej będę śpiewać. Na razie jednak po stokroć wolę przeoraną zmarszczkami na wszystkie strony twarz Małgorzaty Braunek, niż owe napuszczone spulchniaczami i polepszaczami żałosne karykatury.
Na razie.
W razie czego odszczekam.
Nie wiem, czy to nie tak, jak kiedy się jest w ciąży - wtedy też zewsząd wyłażą brzuchatki.
Ale żeby to były takie zwyczajne, oswojone stare baby, to nie.
To są stare baby telewizyjne, tym bardziej makabryczne. Wczoraj, weźmy, podali rudą Katarzynę - fizis powykręcana botoksem - jedno oko się nie zamyka, drugie się nie otwiera, kącik ust zwisa smętnie, czółko gładkie jak gres polerowany i takoż nieruchome. Strach. A potem, na domiar, Joanna z Kurowa przemawiała bełkotliwie wargą sromową sterczącą z twarzy obrzmiałej jak po ostrym ciągu.
Naprawdę pięknie! Lubię to!
To i jeszcze makijaż permanentny - groźne, czarne brewki puszczone objazdem, usta ze spadem 3 mm i wydziubane w kółko oczki.
Mam wrażenie, że świat pędzi ku silikonowej przepaści, choć niektórzy już zawracają - taka stara od Beckhama wyjęła sobie podobno ping pongi.
Ja wiem, może mi się fajnie gada, ale jak mnie samej ryj się całkiem zsunie z czaszki, inaczej będę śpiewać. Na razie jednak po stokroć wolę przeoraną zmarszczkami na wszystkie strony twarz Małgorzaty Braunek, niż owe napuszczone spulchniaczami i polepszaczami żałosne karykatury.
Na razie.
W razie czego odszczekam.
poniedziałek, 14 kwietnia 2014
kury i myśliwi
Buniozyl żyje szeroko.
Jak ma kasę - wydaje. Jest w stanie upłynnić każdą gotówkę w szkolnym automacie. Jeśli sam już nie wchłania - stawia całej świetlicy i przyległym instytucjom.
Ma gest i zapotrzebowanie. List do zajączka/świętego Mikołaja w wykonaniu Buniozyla opiewa na pięć stron A4 i zawiera pół miliona pozycji.
Nie gromadzi, nie chomikuje - wydaje.
Dziś na przykład był na wycieczce w Krakowie. Przywiózł z tamtąd gorejące kryształowe dewocjonalium na soli oraz dwie metalowe zawieszki Manchester United pięć złotych sztuka. Identyczne. Na pytanie dlaczego dwie takie same odpowiedział: "Bo chciałem mieć". Acha.
Co zabawniejsze była to wycieczka do centrum sztuki japońskiej. Skąd w Mandze mikrotabernakulum z tworzywa imitującego kruszec?
Dla porównania Aramaj z takiej samej wycieczki przywiózł darmową karteczkę w krzaczki na czerwonym sznurku. Bardzo gustowną, długo wisiała u niego na lampie. Do czasu, aż pewnego dnia miał zły humor i musiał ją podrzeć. Lampę zresztą też.
Dziwne są te dzieci - każde inne, człowiek nigdy nie wie, co mu się wykluje.
Tak samo jest z kotami.
Kot wchodzi/wychodzi przeciąg robi. Jego status zmienił się diametralnie - obecnie jest to kot rezydent. To już nie jest kocie dziecko, które można było sobie zagarnąć w przypływie uczucia z kanapy, wytarmosić i dać się pokąsać. Obecnie nie kąsa, gdyż jest w większości nieobecny, a co za tym idzie jego zęby. I pazury - dawno żadne z dzieci nie miało podrapanego ryja, gdyż kotecek jeśli drapie, to wyłącznie po oczach.
Z początku było nam trochę nieswojo, wieczorami wychodziliśmy wołać na taras. A małżonek jako nadpobudliwa matka latał wręcz po placu, nawoływał histerycznie i nie wracał, dopóki nie wytargał futra z chaszczy. Mnie również gorąco namawiał do tych zboczonych praktyk i na moje: Eee, tak w piżamie... wyrzucał mi, że jestem bez serca.
Obecnie nikt już nie zawraca sobie tym głowy. Matką wyjechała - kot ma spokój. Ociepliło się, okno uchylone, zwierzę pojawia się i znika kiedy chce.
I wyłania się z krzaczorów słysząc nasze kroki na chodniku! I to jest zupełnie tak, jak mówił lis! Wzruszające.
Lis mówił jeszcze, że najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Dam znać, jak przećwiczę tę frazę na kocie.
---
Bunio, jak był malutki mówił: Dziemy moku?
A teraz zastanawia się: Ciekawe, skąd ten ogień w smoku?
Może z gazowni? - psuję wszystko
Nieee - stwierdza z przekonaniem - my tam byliśmy bardzo blisko i tam nie było żadnej rury.
To pardon. Pozostaje realizm magiczny.
Zresztą mój ulubiony.
Jak ma kasę - wydaje. Jest w stanie upłynnić każdą gotówkę w szkolnym automacie. Jeśli sam już nie wchłania - stawia całej świetlicy i przyległym instytucjom.
Ma gest i zapotrzebowanie. List do zajączka/świętego Mikołaja w wykonaniu Buniozyla opiewa na pięć stron A4 i zawiera pół miliona pozycji.
Nie gromadzi, nie chomikuje - wydaje.
Dziś na przykład był na wycieczce w Krakowie. Przywiózł z tamtąd gorejące kryształowe dewocjonalium na soli oraz dwie metalowe zawieszki Manchester United pięć złotych sztuka. Identyczne. Na pytanie dlaczego dwie takie same odpowiedział: "Bo chciałem mieć". Acha.
Co zabawniejsze była to wycieczka do centrum sztuki japońskiej. Skąd w Mandze mikrotabernakulum z tworzywa imitującego kruszec?
Dla porównania Aramaj z takiej samej wycieczki przywiózł darmową karteczkę w krzaczki na czerwonym sznurku. Bardzo gustowną, długo wisiała u niego na lampie. Do czasu, aż pewnego dnia miał zły humor i musiał ją podrzeć. Lampę zresztą też.
Dziwne są te dzieci - każde inne, człowiek nigdy nie wie, co mu się wykluje.
Tak samo jest z kotami.
Kot wchodzi/wychodzi przeciąg robi. Jego status zmienił się diametralnie - obecnie jest to kot rezydent. To już nie jest kocie dziecko, które można było sobie zagarnąć w przypływie uczucia z kanapy, wytarmosić i dać się pokąsać. Obecnie nie kąsa, gdyż jest w większości nieobecny, a co za tym idzie jego zęby. I pazury - dawno żadne z dzieci nie miało podrapanego ryja, gdyż kotecek jeśli drapie, to wyłącznie po oczach.
Z początku było nam trochę nieswojo, wieczorami wychodziliśmy wołać na taras. A małżonek jako nadpobudliwa matka latał wręcz po placu, nawoływał histerycznie i nie wracał, dopóki nie wytargał futra z chaszczy. Mnie również gorąco namawiał do tych zboczonych praktyk i na moje: Eee, tak w piżamie... wyrzucał mi, że jestem bez serca.
Obecnie nikt już nie zawraca sobie tym głowy. Matką wyjechała - kot ma spokój. Ociepliło się, okno uchylone, zwierzę pojawia się i znika kiedy chce.
I wyłania się z krzaczorów słysząc nasze kroki na chodniku! I to jest zupełnie tak, jak mówił lis! Wzruszające.
Lis mówił jeszcze, że najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Dam znać, jak przećwiczę tę frazę na kocie.
---
Bunio, jak był malutki mówił: Dziemy moku?
A teraz zastanawia się: Ciekawe, skąd ten ogień w smoku?
Może z gazowni? - psuję wszystko
Nieee - stwierdza z przekonaniem - my tam byliśmy bardzo blisko i tam nie było żadnej rury.
To pardon. Pozostaje realizm magiczny.
Zresztą mój ulubiony.
piątek, 28 marca 2014
oskarżam cię!
Mam taką refleksję odnośnie płci męskiej, że nie idzie, no nie idzie.
Mówisz coś, wykładasz, prosisz, tłumaczysz i jakbyś kamień jadła.
Weźmy dziecko - taki chłopiec - pierwotnie jest ono miłe, ładne, ciepłe, wrażliwe, uczuciowe, tkliwe, czułe, sympatyczne. Jest twoim najlepszym przyjacielem. Mówi do ciebie ściskając mocno w pasie: mamusiu, uwielbiam cię, jesteś taka kochana!
Do czasu.
Do czasu, kiedy testosteronu dostanie i czar pryska. Mózg zostaje sformatowany pod krój męski i odtąd meandr jego układa się we wzów stanowiący dokładną odwrotność rzuciku damskiego. Twarz mu ponadto blednie, włos mu rzednie, chcoć niby nie od razu, ukradkiem, po jednym, syfy jakieś wyskakują, na plecach i w ogóle, stopa dymi, pysk wielki mu się robi, i się drze o co bądź z uporem godnym lepszej sprawy.
Na każdy temat, każdy powód jest dobry, żeby narobić darmowego mentalnego syfu, żeby uelastycznić naczynia wieńcowe, przetrenować korę nadnerczy. Taka metoda wyrażania uczuć. Nie wprost. Jest mi źle, więc cię zajebię, gdyż tylko na ciebie mogę liczyć w tej i w każdej innej sprawie. Świat ma mnie w dupie, więc giń. Kara musi być.
Żadnej płaszczyzny porozumienia, punktów stycznych, nic tylko wojna, wojna, wojna, napierdalanie o wszystko drzwiami i ten wielki ryj. Taki styl. Bardzo męski.
I to ustawiczne handryczenie się o wszystko od bledego świtu: wstań wstań wstań wstań - do ciemnej nocy: kładź się kładź się kładź się kładź.
Ciągła spina, żeby nie spotkać w przedpokoju, jak z wykrzywioną nienawiścią mordą będzie lazło do żabki po kokakolę (piwo, ćwiarteczkę, niepotrzebne skreślić).
Jeden w drugiego, toczka w toczkę - jaki ojciec, taki syn, jaki mąż, taki brat - banda chuja - kumulacja wadliwych genów, najtrudniejszych cech, najbrzydszych przywar i najgłebszych kompleksów.
Same, proszę panów, kurwy - i tylko ja - księżniczka.
Mówisz coś, wykładasz, prosisz, tłumaczysz i jakbyś kamień jadła.
Weźmy dziecko - taki chłopiec - pierwotnie jest ono miłe, ładne, ciepłe, wrażliwe, uczuciowe, tkliwe, czułe, sympatyczne. Jest twoim najlepszym przyjacielem. Mówi do ciebie ściskając mocno w pasie: mamusiu, uwielbiam cię, jesteś taka kochana!
Do czasu.
Do czasu, kiedy testosteronu dostanie i czar pryska. Mózg zostaje sformatowany pod krój męski i odtąd meandr jego układa się we wzów stanowiący dokładną odwrotność rzuciku damskiego. Twarz mu ponadto blednie, włos mu rzednie, chcoć niby nie od razu, ukradkiem, po jednym, syfy jakieś wyskakują, na plecach i w ogóle, stopa dymi, pysk wielki mu się robi, i się drze o co bądź z uporem godnym lepszej sprawy.
Na każdy temat, każdy powód jest dobry, żeby narobić darmowego mentalnego syfu, żeby uelastycznić naczynia wieńcowe, przetrenować korę nadnerczy. Taka metoda wyrażania uczuć. Nie wprost. Jest mi źle, więc cię zajebię, gdyż tylko na ciebie mogę liczyć w tej i w każdej innej sprawie. Świat ma mnie w dupie, więc giń. Kara musi być.
Żadnej płaszczyzny porozumienia, punktów stycznych, nic tylko wojna, wojna, wojna, napierdalanie o wszystko drzwiami i ten wielki ryj. Taki styl. Bardzo męski.
I to ustawiczne handryczenie się o wszystko od bledego świtu: wstań wstań wstań wstań - do ciemnej nocy: kładź się kładź się kładź się kładź.
Ciągła spina, żeby nie spotkać w przedpokoju, jak z wykrzywioną nienawiścią mordą będzie lazło do żabki po kokakolę (piwo, ćwiarteczkę, niepotrzebne skreślić).
Jeden w drugiego, toczka w toczkę - jaki ojciec, taki syn, jaki mąż, taki brat - banda chuja - kumulacja wadliwych genów, najtrudniejszych cech, najbrzydszych przywar i najgłebszych kompleksów.
Same, proszę panów, kurwy - i tylko ja - księżniczka.
wtorek, 18 lutego 2014
co wracają nad ranem (nie same)
Od kiedy Kontrol stał się kotem wolnowybiegowym, nie ma ciszy w bloku.
Jak już nadmieniłam, rewitalizują nas. Unia Europejska daje na to megawaty, by luksusem znów zabłysły nasze kurne dotąd chaty. Wobec tego chłopaki gwałcą od siódmej do szesnastej, z przerwą o dziesiątej, od poniedziałku do soboty włącznie, z tym, że w sobotę udary rozlegają się tylko do trzynastej.
Bardzo przyjemnie jest mieć kogoś blisko, zwłaszcza w trakcie łazienkowych ablucji poczuć można miły dreszczyk, gdy wtem w oknie wedle wanny zjawi się szczera twarz chłopca w żółtym kasku. Albo chociaż jego muskularny cień przemknie ścianą wizawi.
Nie jest nudno - człek nigdy nie wie, który z pięciu dotychczas obrabianych budynków zostanie zaatakowany dziś siódma zero pięć z kafara. Metoda, podług której chłopaki skaczą z elewacji na elewację, pozostaje dla mnie jak dotąd nieodgadniona, choć uwielbiam łamigłówki, a całe dzieciństwo spędziłam na gapieniu się na rzucik z rolki na ścianie w domu babci i zastanawianiu się, gdzie się styka, gdzie rozchodzi, gdzie mija - na obserwacji amplitud i opracowywaniu odnośnych statystyk. Tu jednak moja biedna głowa pozostaje w rozterce - nic dwa razy się nie zdarza, a każdy z domów jest nadgryziony to tu, to tam, jak chatka z piernika po ataku wygłodniałych Jasiów w kamizelkach z odblaskiem.
Całość przedsięwzięcia spowija woal z siatki, pod którym kryją się rusztowania i stąd właśnie bierze się nieoczekiwana wolność kota Kontrola.
A zaczęło się wszystko od tego, że pewnego dnia wróciłam z zakładu, a tu nic. Otwierając drzwi jak zawsze przygotowałam właściwie wygiętą nogę, gdyż trenujemy koci drybling - kot zawsze prze ku wyjściu i należy go kończyną przesterować ku wnętrzu. Komu się ten manewr nie uda, biega za karę za kotem po piętrach.
Zatem wsunęłam czujnie stopę w laczku w szczelinę, a tam - nic.
Nic nie tylko w przedpokoju, ale również kuchni i łazience nic. W pozostałych izbach nic.
Szukam-wołam. Nic. Grzechoczę chytrze pudłem z chrupami. Nic. Znaczy - albo śpi, albo nie żyje. Zachodzę do sypialni, a tam okno uchylne otwarte, a ZA OKNEM siedzi kot i paczy.
Przeniknął. Z narażeniem życia, albo chociaż którejś z łap, wylazł górą i puścił się w miasto.
Wonczas zapadła we mnie męska decyzja nadopiekuńczej matki - Idź! Płyń po morzach i oceanach! I tylko nie daj się ocieplić styropianem.
Założyłam mu na szczęście jego czerwone majtki z dzwonkiem i numerem telefonu. Chciałam pomachać...
Pooo-szed!
To było długie popołudnie. Dzieci płakały: Dzie kotek? Dzie kotek? Zawsze był! Chcemy przytulić kotka! Nie ma! W sercu niepokój - może go otruli, podpalili, pogryźli, przejechali? Na pewno umarł, nie żyje, zdechł, skonał, leży, broczy, jęczy, charczy, rzęzi, dogorywa.
Zjawił się o drugiej w nocy - zawisł znacząco na drzwiach od tarasu. Wrócił taki trochę spracowany, skrzący, upanierowany na szaro w azbeście.
Szczęśliwy.
I byłoby wszystko pięknie, ale odtąd właściwie nie spałam. Bo albo wraca w środku nocy, albo nachodzi go nagła chętka, by wyjść i o czwartej nad ranem rozpoczyna skoki i zgrzytanie pazurami o szybę. Rzucanie butami, jaśkami i telefonem pomaga jedynie doraźnie. Nie ustaje, dopóki nie dopnie swego.
To, że się go wypuści, nie oznacza, że nie trzeba go będzie zaraz wpuścić.
Niewypuszczony gryzie w nogę.
Wtedy marzę, że go otruję, podpalę, pogryzę i przejadę.
Osobiście.
Jak już nadmieniłam, rewitalizują nas. Unia Europejska daje na to megawaty, by luksusem znów zabłysły nasze kurne dotąd chaty. Wobec tego chłopaki gwałcą od siódmej do szesnastej, z przerwą o dziesiątej, od poniedziałku do soboty włącznie, z tym, że w sobotę udary rozlegają się tylko do trzynastej.
Bardzo przyjemnie jest mieć kogoś blisko, zwłaszcza w trakcie łazienkowych ablucji poczuć można miły dreszczyk, gdy wtem w oknie wedle wanny zjawi się szczera twarz chłopca w żółtym kasku. Albo chociaż jego muskularny cień przemknie ścianą wizawi.
Nie jest nudno - człek nigdy nie wie, który z pięciu dotychczas obrabianych budynków zostanie zaatakowany dziś siódma zero pięć z kafara. Metoda, podług której chłopaki skaczą z elewacji na elewację, pozostaje dla mnie jak dotąd nieodgadniona, choć uwielbiam łamigłówki, a całe dzieciństwo spędziłam na gapieniu się na rzucik z rolki na ścianie w domu babci i zastanawianiu się, gdzie się styka, gdzie rozchodzi, gdzie mija - na obserwacji amplitud i opracowywaniu odnośnych statystyk. Tu jednak moja biedna głowa pozostaje w rozterce - nic dwa razy się nie zdarza, a każdy z domów jest nadgryziony to tu, to tam, jak chatka z piernika po ataku wygłodniałych Jasiów w kamizelkach z odblaskiem.
Całość przedsięwzięcia spowija woal z siatki, pod którym kryją się rusztowania i stąd właśnie bierze się nieoczekiwana wolność kota Kontrola.
A zaczęło się wszystko od tego, że pewnego dnia wróciłam z zakładu, a tu nic. Otwierając drzwi jak zawsze przygotowałam właściwie wygiętą nogę, gdyż trenujemy koci drybling - kot zawsze prze ku wyjściu i należy go kończyną przesterować ku wnętrzu. Komu się ten manewr nie uda, biega za karę za kotem po piętrach.
Zatem wsunęłam czujnie stopę w laczku w szczelinę, a tam - nic.
Nic nie tylko w przedpokoju, ale również kuchni i łazience nic. W pozostałych izbach nic.
Szukam-wołam. Nic. Grzechoczę chytrze pudłem z chrupami. Nic. Znaczy - albo śpi, albo nie żyje. Zachodzę do sypialni, a tam okno uchylne otwarte, a ZA OKNEM siedzi kot i paczy.
Przeniknął. Z narażeniem życia, albo chociaż którejś z łap, wylazł górą i puścił się w miasto.
Wonczas zapadła we mnie męska decyzja nadopiekuńczej matki - Idź! Płyń po morzach i oceanach! I tylko nie daj się ocieplić styropianem.
Założyłam mu na szczęście jego czerwone majtki z dzwonkiem i numerem telefonu. Chciałam pomachać...
Pooo-szed!
To było długie popołudnie. Dzieci płakały: Dzie kotek? Dzie kotek? Zawsze był! Chcemy przytulić kotka! Nie ma! W sercu niepokój - może go otruli, podpalili, pogryźli, przejechali? Na pewno umarł, nie żyje, zdechł, skonał, leży, broczy, jęczy, charczy, rzęzi, dogorywa.
Zjawił się o drugiej w nocy - zawisł znacząco na drzwiach od tarasu. Wrócił taki trochę spracowany, skrzący, upanierowany na szaro w azbeście.
Szczęśliwy.
I byłoby wszystko pięknie, ale odtąd właściwie nie spałam. Bo albo wraca w środku nocy, albo nachodzi go nagła chętka, by wyjść i o czwartej nad ranem rozpoczyna skoki i zgrzytanie pazurami o szybę. Rzucanie butami, jaśkami i telefonem pomaga jedynie doraźnie. Nie ustaje, dopóki nie dopnie swego.
To, że się go wypuści, nie oznacza, że nie trzeba go będzie zaraz wpuścić.
Niewypuszczony gryzie w nogę.
Wtedy marzę, że go otruję, podpalę, pogryzę i przejadę.
Osobiście.
Subskrybuj:
Posty (Atom)